piątek, 23 marca 2012

MIASTECZKO BĘDZIN



Historia powstania tej książeczki jest dość skomplikowana. W największym skrócie było tak. Zbliżał się rok 2003 i 60 rocznica likwidacji będzińskiego getta. W będzińskim muzeum zrodził się pomysł zrobienia z tej okazji wystawy. W sumie odbyła się wystawa, sesja popularno-naukowa (wspólnie z IPN; materiały z tej sesji wydano potem drukiem), jakaś prezentacja multimedialna wykorzystywana później na lekcjach muzealnych no i ta książka.

MAŁA DYGRESJA dla tych, co nie pamiętają. W ten sposób narodziły się pierwsze (jeszcze wówczas bez liczebnika) Dni Kultury Żydowskiej w Będzinie. Nagrody za te Dni otrzymywał później ktoś inny, kto nie pamiętał, że zanim pojawił się w Będzinie już się ktoś tematyką żydowska zajmował.

Książka "Miasteczko Będzin" pomyślana była jako bibliofilski rarytas, wydany na papierze czerpanym w nakładzie ok. 100-120 egzemplarzy, a to ze względu na załączone oryginalne grafiki (np. linoryty) dotyczące będzińskich Żydów. W kosztach miały partycypować trzy podmioty: Muzeum, Galeria CZAS w Będzinie oraz Urząd Miejski tamże. Pytanie za sto punktów: której jednej/trzeciej nie udało się uzyskać?

Wyszło więc to co wyszło, skromnych rozmiarów książeczka, ale kilka istotnych rzeczy zawiera. Przede wszystkim uściśliłem tam chronologię będzińskich kirkutów i synagogi, wyprostowałem pewne błędy występujące tu i ówdzie w literaturze.

Na moim CHOMIKU udostępniam wersję pdf tej książeczki. Jak to zwykle bywa - szewc bez butów chodzi - i pewnego dnia okazało się, że sam nie posiadam ani jednego egzemplarza. Pdf powstał na podstawie... ksera, ale jest. I niech już tak zostanie.

czwartek, 22 marca 2012

IDEA WIELKIEGO PAŹDZIERNIKA

Skoro blog ma tytuł MOJE ZAGŁĘBIE, a Zagłębie, jak sama nazwa wskazuje, jest czerwone - zatem coś z moich aktualnych prac. Żegnajcie stare inwentarze, dokumenty, kroniki i mapy. Gabrielu Hołubku - musisz jeszcze poczekać na lepsze czasy. Zamek w Będzinie może się do reszty nie zawali zanim skończę temat o jego ponownym odkrywaniu. Na razie: Huta Katowice i Lenin wiecznie żywy. Wirtualne muzeum socrealizmu możnaby otworzyć. Ale ja na kustosza się nie piszę:-)

wtorek, 20 marca 2012

JEŚLI MASZ PROBLEM Z WYBOREM GIMNAZJUM LUB LICEUM

Mała kryptoreklama: film promocyjny uczniów dąbrowskich szkół katolickich. Wykorzystano trochę ubrań z Muzeum Miejskiego "Sztygarka" w Dąbrowie.



Nauczyciele w paru scenach występują, ale to uczniowie przygotowali całość.

KIEDY POWSTAŁ KOŚCIÓŁ ŚW. DOROTY ?


No tak, chciałem napisać coś o związkach Mieroszewskich ze zwierzynieckimi norbertankami, których ksieni Dorota Kącka ufundowała kościół w podbędzińskim Grodźcu, a tymczasem – utkwiłem już na pierwszym zdaniu. I problemie: kiedy właściwie ten kościół zbudowano? Już dawno zauważyłem, że funkcjonują w tej kwestii dwie daty: 1635 i 1653. Na pierwszy rzut oka jedna z nich jest data prawdziwą, a druga przestawieniem cyfr a la czeski błąd. Tylko która jest która?

Sam kiedyś miałem z tym problem - najpierw (w „Będzińskich spacerach”) opowiedziałem się za tą drugą datą, później – na przykład już na tym blogu – za pierwszą. Więc żeby nie było już wątpliwości, postanowiłem to sprawdzić. Najpierw zobaczmy, co piszą inni, przy czym ograniczmy się tylko do tych najpopularniejszych w regionie publikacji.

Jeśli chodzi o okres międzywojenny, to mamy dwa opisy dotyczące powstania kościoła na Dorotce. I od razu kontrowersja: bo o ile Kantor-Mirski pisze o roku 1635, o tyle ks. Jan Wiśniewski – o 1653. W literaturze powojennej nie było lepiej: data 1653 na przykład pojawia się w rzetelnym skądinąd "Katalogu zabytków sztuki w Polsce" (wyd. 1961). Ciekawej rzeczy dokonał natomiast Jan Przemsza-Zieliński wydając reedycję dzieła Kantora. Tom dotyczący Będzina i Grodźca nie jest – niestety – reprintem, więc taki fragment z Kantora:


Przemsza-Zieliński zastąpił takim:


Ciekawe, że w przypisie u dołu strony Przemsza cytując "Katalog Kościołów i Duchowieństwa Diecezji Częstochowskiej" napisał, że kościół zbudowano w roku… 1635. Piszący o Grodźcu ks. L. Szweblik i „historyk-amator” B. Ciepiela piszą o roku 1635. Więc jak to jest?

Generalne sprawa jest prosta. Skoro fundatorem kościoła była ksieni Dorota Kątska, musiała to zrobić za życia. A wiadomo skądinąd, że zmarła 17 września 1643 roku. Zatem rok 1653 odpada.

Inna sprawa, skąd wiadomo, ze był to rok 1635 - nikt na żadne źródło się nie powołuje. A jak już się powołuje (np. K. Nabiałek w monografii Będzina) to pisze o roku… 1637. Z tego roku znana jest umowa zawarta pomiędzy Janem Kątskim, bratankiem ksieni a Elżbietą Kamieńską, właścicielką części Sarnowa, dotycząca sumy uposażeniowej kościoła. Konsekracja kościoła miała miejsce – co piszą niemal wszyscy – 10 października 1638 roku. W roku 1653 ksiądz Lipnicki uzyskał potwierdzenie nowego uposażenia – może stąd wzięła się ta data. Wracając jeszcze na chwilę do roku 1637 – nie wiem, czy K. Nabiałek sięgnął do oryginalnych dokumentów zachowanych do dziś w klasztorze zwierzynieckim, bo powołuje się tylko na obszerny artykuł opublikowany w w XLVII numerze „Naszej Przeszłości”. A z niego jakoś tak nie wynika wprost, czy owa pierwsza umowa została zawarta jeszcze zanim rozpoczęto budowę czy też może jakiś czas – na przykład dwa lata – po jej rozpoczęciu. Ciekawe, dlaczego zwierzynieckie zakonnice zbudowały ten kościół akurat w Grodźcu, który miał już swój kościół parafialny. Ale o tym może innym razem.

piątek, 16 marca 2012

ZAMEK W BĘDZINIE NA NOWO ODKRYWANY, cz. 4

CZĘŚĆ 1 znajduje się tutaj
CZĘŚĆ 2 znajduje się tutaj
CZĘŚĆ 3 znajduje się tutaj

ZAMEK GÓRNY - KASZTEL


Między odkryciami inżyniera Rudzkiego (z początku lat 50. ubiegłego wieku) a Włodzimierza Błaszczyka (który do Będzina przybył pod koniec 1955 r.) upłynęło kilka lat. Nie były to lata nieistotne, jak by się mogło na pozór wydawać. We wszystkich niemal opracowaniach możemy wyczytać, że zamek będziński odbudowywany był w latach 1952 – 1956, według projektu Zygmunta Gawlika. Może nie był to najszczęśliwszy projekt (pozostałością po nim jest m.in. makieta zamku znajdująca się w sali na parterze), zwłaszcza jeśli zestawić go z innymi, wcześniejszymi koncepcjami.

Projekt zresztą nie do końca został zrealizowany, a nawet to, co wykonano, odbiega od wcześniejszej dokumentacji fragmenty tej dokumentacji – zob. cz. 3 niniejszego cyklu). Jednak odkrycia dokonane w tamtym czasie, dzisiaj, w obliczu nowych źródeł wiadomości, nabierają nowego znaczenia. To, co zawiera poniższy tekst, jest próbą (hipotetyczną, ale prawdopodobną) zrekonstruowania pierwotnego wyglądu zamku górnego, na podstawie odkryć archeologicznych oraz najdawniejszej dokumentacji.

Punktem wyjściowym naszej rekonstrukcji jest znana od niedawna weduta Mathiasa Gerunga z około 1537 roku. Wbrew pozorom obraz, pozostawiony przez przejeżdżającego przez Będzin nadwornego artystę palatyna Ottheinricha, niesie wiele istotnych informacji. Dość powiedzieć, że pozostawił on po sobie swoisty zapis podróży swego pryncypała, widoki 70 miast, z których dla 65 są to absolutnie najstarsze wizerunki (nie tylko Będzina, ale także – na przykład... Berlina). Zdumienie historyków sztuki zbudziła niezwykła dokładność wizerunków, dotycząca wszystkich ważnych obiektów przedstawionych na widokach. Zresztą właśnie dzięki tej dokładności udało się zidentyfikować autora oraz cel podróży Ottheinricha, nieznanej nawet jego wcześniejszym biografom. Nawet zakładając – raczej słusznie – że samo miasto Gerung przedstawił dość schematycznie, to jednak zamek (może też i kościół św. Trójcy) zapewne przedstawił takim, jakim go widział dwukrotnie (na przełomie 1536/37 r.) przejeżdżając przez Będzin. A widział go inaczej niż my dziś. Popatrzmy:


Widok jest – powiedzmy – klasyczny. Niemal wszyscy rysownicy, malarze i fotografowie z tego właśnie ujęcia pokazywali Będzin: z zamkiem na wzgórzu, kościołem na prawo od niego (a później także z powstałą pod koniec XIX wieku synagogą). Kościołem i murami miejskimi może zajmiemy się w innym miejscu, teraz przypatrzmy się kazimierzowskiej warowni. Pierwsze, co musi się rzucić na oczy, to jednolita bryła tzw. budynku mieszkalnego, bez czegoś, co dziś nazywamy wieżą kwadratową. Budynek mieszkalny (kasztel) ma charakterystyczne wykusze – ten z prawej niewątpliwie musi się kojarzyć z istniejącymi dzisiaj dwiema belkami, wystającymi z zamku na poziomie IV kondygnacji (2 piętro). Podobny wykusz istnieje także od południa (czyli niejako „od przodu”), który jednak trudno z czymkolwiek skojarzyć. Za kasztelem wznosi się – stosunkowo niska i zadaszona (!) - wieża okrągła stołp. Niewykluczone, że taki wygląd miała w XVI wieku, choć większość badaczy uważa, że w średniowieczu była znacznie wyższa i miała zakończenie ceglane, bez dachu. Na weducie wyraźnie widać także zamek dolny, z jego murami, wieżą bramną (najbardziej z lewej strony) i wieżą kwadratową, których ruiny czytelne są po dziś dzień. Po prawej stronie zamku, między kasztelem a kościołem, znajdują się jeszcze dwa, nie istniejące dziś obiekty – jeszcze jedna wieża kwadratowa zamku dolnego (tym razem oddzielająca zamek od miasta) oraz budynek, prawdopodobnie „przylepiony” do murów obwodowych, w miejscu dzisiejszego muru arkadowego.

Ten najstarszy wizerunek zamku będzińskiego zestawiono z innymi rycinami oraz na nowo analizowanymi wynikami badań archeologicznych, co było związane z powstającą wirtualną rekonstrukcją zamku. Rekonstrukcja powstała i zapiera dech w piersiach, niestety nie jest dostępna mieszkańcom Będzina. Zadowólmy się zatem kilkoma slajdami. Oto pierwszy z nich:



Na pierwszy rzut oka – szokujące, ale czy na pewno?
Szczegółową analizę proponuję przeprowadzić osobno dla poszczególnych elementów zamku. Przypominam tylko, że cały czas mówimy tylko o samym zamku górnym, w nieco sztucznym oderwaniu od zamku dolnego, opisanego osobno.

KASZTEL

Zajmijmy się najpierw główną budowlą zamkową – budynkiem mieszkalnym. Na rycinie Gerunga ma on postać typowego średniowiecznego kasztelu. Tak właśnie budowano najprostsze zamki – kilku kondygnacyjny kasztel (lub wieża mieszkalno-obronna) z przynajmniej jednym (w Będzinie dwoma) pierścieniem murów. Tymczasem dzisiaj mamy widok dość odmienny – prawa (wschodnia) część budynku jest wyższa od lewej. Stąd też wywodzi się obecne nazewnictwo tej części zamku – wieża kwadratowa i przylegający doń budynek mieszkalny. Każda z tych części na każdej kondygnacji ma po jednym pomieszczeniu, połączonym ze sobą. Komunikacja pionowa miała przebiegać przez otwory w stropach wschodniej części budynku (obecnej wieży kwadratowej mieszczącej klatkę schodową). Za wyjątkiem weduty Gerunga wszystkie inne najstarsze widoki zamku (jednak o dwieście lat późniejsze) przedstawiają widok zbliżony do obecnego. Wschodnia część zamkowej ruiny była na tyle wyższa, że pierwszy architekt odbudowujący warownię (F.M. Lanci, w 1834 r.) niejako dostosował się do istniejącego stanu murów i odbudował zamek z jedną częścią wyższą. Tak też pozostało do dziś. Ale czy tak było zawsze? Istnieją co do tego dwie koncepcje.

Koncepcja pierwsza – zakłada istnienie pierwotnie jedynie wieży kwadratowej (powiedzmy – o 5 kondygnacjach) z dobudowanym do niej niskim (maksymalnie dwukondygnacyjnym) budynkiem mieszkalnym.

Wspomniany na wstępie Zygmunt Gawlik (twórca tej koncepcji) pisał:
Na podstawie sond ziemnych, odkrywek, badania murów i znalezionej ceramiki, stwierdziłem że w okresie panowania Kazimierza Wielkiego zamek został w 3 etapach przebudowany. Najpierw wzniesiono dwa pierścienie murów obronnych zakończonych od góry chodnikami i krenelażami. Z zamku dolnego na górny wjeżdżało się bramą w niższym pierścieniu murów. Droga podnosiła się spiralnie w międzymurzu. Otworem bramy w górnym pierścieniu wjeżdżano na dziedziniec górnego zamku [szerzej o wieży bramnej i sposobie wjazdu na zamek – zobacz w dalszej części opracowania – JK]. Budynki mieszkalne były początkowo drewniane. O istnieniu pierwotnie budownictwa drewnianego na górnym zamku świadczą znalezione w sondzie przy bramie bocznej dwie oddzielne zmurszałe warstwy drewniane i znajdywana wśród nich ceramika średniowieczna. Wkrótce zastąpiono drewniane budynki mieszkalne od południa murowanymi. Wzniesiono budynek mieszkalny dla załogi zamku i kwadratową wieżę.

Pierwotnie budynek załogi był jednopiętrowy. Na każdej kondygnacji była jedna izba. Jedynym źródłem światła były wąskie otwory strzelnicze 0.30/0.90. Strzelnice znajdowały się zarówno od strony zewnętrznej jak również od strony dziedzińca wewnętrznego i bramy wjazdowej na górny zamek.
(...)

W XIV wieku izby były zamknięte od góry drewnianymi stropami składającymi się z belek i powały.

Do budynku mieszkalnego przylegała kwadratowa wieża tej samej szerokości co budynek mieszkalny. Z wieży prowadziło zejście na chodnik murów obronnych otaczających dziedziniec.

W trzecim etapie przebudowy kazimierzowskiej budynek mieszkalny został przedłużony i obrona bramy wzmocniona. Stało się to na skutek katastrofy zdobycia zamku.
(...)

W XVI w. na części mieszkalnej górnego zamku nadbudowano drugie piętro.

Tyle Zygmunt Gawlik. Do owej katastrofy zdobycia zamku i przedłużenia budynku mieszkalnego jeszcze powrócimy przy opisie bramy wjazdowej.

Koncepcja druga – zakłada istnienie jednolitego, kilku(cztero?)kondygnacyjnego kasztelu, zawierającego po dwie izby na każdej kondygnacji. Obie części budynku – wschodnia i zachodnia – były według tej hipotezy jednakowej wysokości. Cały budynek zwieńczony był najprawdopodobniej dachem wgłębnym i krenelażem. Taka wersja opiera się głównie na weducie Gerunga oraz licznych analogiach oraz fakcie, że kasztel był dość typową budowlą w XIV-wiecznym budownictwie obronnym. Takie rozwiązanie sugeruje także jedyna rycina zamku (nie licząc oczywiście weduty) sprzed przebudowy Lanci`ego (z około 1800 r.):


Komunikacja między poszczególnymi pomieszczeniami budynku nie była tak prosta, jak to przedstawił inż. Gawlik. Niezależnie którą koncepcję przyjmiemy za bardziej prawdopodobną, do kasztelu (lub wieży z przylegającym budynkiem mieszkalnym) prowadziły dwa wejścia. Pierwsze z nich (A) istnieje do dzisiaj w postaci wejścia do muzeum, po kamiennych schodkach, na obecny parter. Należy jednak pamiętać, że pierwotnie była to już druga kondygnacja zamku, jako że w średniowieczu dziedziniec znajdował się o około 2 metry niżej niż obecnie. Jest to naturalne ze względów obronnych – wejście bezpośrednio z poziomu dziedzińca byłoby zbyt łatwe do sforsowania. Nie istniały oczywiście także kamienne schodki, a jedynie jakieś drewniane konstrukcje (drabiny?). Z tego pomieszczenia prowadziły trzy wyjścia – jedno w bok (tak jak obecnie, do sali wystawowej na parterze), jedno w stropie do góry i jedno w podłodze na dół. Komunikacja pionowa odbywała się po drabinach, co także spowodowane było obronnym, a nie rezydencjonalnym charakterem zamku. Pomieszczenie znajdujące się poniżej nie miało żadnego wyjścia i mogło służyć za jakiś magazyn, na przykład zbrojownię.

Drugie wejście (B) (także zachowane do dziś) znajdowało się bezpośrednio z poziomu dziedzińca i prowadziło tylko de jednego pomieszczenia, na parterze budynku mieszkalnego (w zachodniej części domniemanego kasztelu. Pomieszczenie to było samodzielne, nie istniało żadne połączenie z jakąkolwiek inną komnatą (dzisiaj obie izby piwnicy są połączone).


Hipotetyczny widok kasztelu w wersji 4-kondygnacyjnej. Rozkład strzelnic na ilustracji nie odpowiada rzeczywistości.


Na poziomie IV kondygnacji (obecnie 2 piętro) znajdują się dwa wyjścia na zewnątrz – jedno prowadzi na chodnik wewnętrznego muru obronnego (tędy zapewne wiodła droga komunikacyjna do wieży okrągłej, której pierwotne wejście znajduje się na zbliżonej wysokości) oraz na tzw. „ganek straży”. Jest to współczesne określenie prowadzącego donikąd wyjścia z zamku, charakteryzującego sie od zewnętrznej strony dwiema belkami łączącymi budynek mieszkalny z zewnętrznym murem obwodowym, znacznie wyższym w tym miejscu. Mamy tu do czynienia albo rzeczywiście z jakimś dawnym wykuszem, jak na weducie Gerunga, albo – co znacznie bardziej prawdopodobne – z tylko górną jego częścią, mieszczącą rodzaj osłoniętego pomostu, prawdopodobnie z otworami w podłodze, służącemu do obrony zamku poprzez obrzucenie potencjalnych przeciwników znajdujących się już na międzymurzu i zmierzających do wejścia na dziedziniec (o sposobie dostania się na dziedziniec – zobacz niżej, przy opisie wieży bramnej). Wizerunek Gerunga nie byłby błędny, gdyby zinterpretować go jako przedstawiony pod pewnym kątem, pod którym z pewnej odległości nie widać już przelotu a jedynie zwartą budowlę w formie jednolitego wykuszu. Że nie mógł to być wykusz świadczy brak pozostałości murowanych w tej części zamku, związanych ze wschodnią częścią kasztelu (wieżą kwadratową). Istnieje natomiast ślad po drewnianych konstrukcjach, w postaci zachowanych do dziś otworów mogących służyć za oparcie do belek stropowych. Otwory te znajdują się w zaokrąglonym, południowo-wschodnim narożniku kasztelu:




„Ganek straży” - widok z międzymurza, od strony północnej. Dziś w tym miejscu znajdują się tylko dwie poziome belki. Koncepcja przedstawiona na ilustracji zakłada istnienie w podłodze otworów służących do obrony międzymurza.


Na zdjęciu z 1966 roku widać, że ten "ganek straży" zrekonstruowano.

W przypadku, gdybyśmy ów ganek wysunęli nieco dalej, poza zewnętrzny mur obwodowy, moglibyśmy uzyskać tzw. gdanisko (średniowieczne WC). Mimo iż ciężko doszukać się na zamku pierwotnej toalety, takie rozwiązanie wydaje mi się mało prawdopodobne.

Omawiając kwestię kasztelu-budynku mieszkalnego jeszcze na jedną rzecz należy zwrócić uwagę. Na przedłużeniu budynku w stronę północną, na poziomie I kondygnacji (czyli obecna piwnica poniżej dziedzińca) znajduje się jeszcze trzecie pomieszczenie, obecna karczma. Jest to miejsce chyba najbardziej tajemnicze na całym zamku górnym, ze względu na zniszczenia jakie w tym miejscu nastąpiły.


Na ilustracji powyżej widzimy południową część zamku górnego: brama (dawna wieża bramna), obecna karczma, przylegające do niej dwa pomieszczenia najniższej kondygnacji kasztelu-budynku mieszkalnego. UWAGA: rysunek nie obrazuje różnicy wysokości – poziom podłogi karczmy, I kondygnacji kasztelu oraz wschodniej (prawej) części międzymurza jest o kilka metrów (2-3) wyższy niż poziom bramy i przylegającej do niej zachodniej części międzymurza. Rysunek przedstawia stan obecny; w średniowieczu nie było połączenia pomiędzy pomieszczeniami kasztelu, a w miejscu, gdzie widnieje połączenie karczmy z kasztelem, w murze mogła istnieć tylko strzelnica (jak na wyższych kondygnacjach). Oczywiście nie była ona skierowana do karczmy, a na dziedziniec, jako że mur oddzielający karczmę od dziedzińca początkowo nie istniał. Stało sie to dopiero po zniszczeniu bramy wjazdowej. Zamurowano wówczas wejście z międzymurza (II kondygnacja bramy wjazdowej) na dziedziniec (na powyższym rysunku zaznaczone przerywaną kreską) oraz dobudowano stosunkowo wąski mur od strony północnej. Tak powstałe pomieszczenie następnie przykryto kamiennym sklepieniem, a budynek mieszkalny wydłużył się do trzech pomieszczeń przynajmniej na jednej kondygnacji.


Przy tym oknie (obecnie znacznie większym) dzisiaj znajduje się kasa Muzeum.


A tak mogło wyglądać pomieszczenie, które dziś stanowi salę ekspozycyjną na parterze zamku (II kondygnacja).

czwartek, 15 marca 2012

CZORSZTYN 1991

TAMA TAMIE

Zanim zaczniesz czytać – zrób sobie podkład muzyczny. Choćby z YouTube.
CZORSZTYN 91

Janusz Reichel
CZORSZTYN ‘91

Na squat w Czorsztynie łatwo było trafić
Cały od ulicy pokryty graffiti
Przed budynkiem przy ogniu zastałem całą grupę
Patyczak w wielkim kotle kijem mieszał zupę

Upalne popołudnie i nikt tu nie rozmawia
Czym się do tej pory kończy satyagraha
Jazda na dwadzieścia cztery po kolegium prosto z celi
Przyspieszony tryb karania, taki mały stan wojenny

Ref.: Ramionami spleceni, ciało blisko ciała
Zarasta całą jezdnię ta żywa barykada
Za nogi za ręce do nysek wleczeni
Nie ma kompromisu w obronie matki ziemi

Potem kąpiel w Dunajcu pod specjalnym nadzorem
Przed burzą gospodyni pomóc siano ściągnąć z pola
Joli która przyjechała z Mazur rozbić namiot po zmierzchu
Byłaś gdzieś na żaglach? Nie, ja tam mieszkam

Przy ognisku Kataryna opowiada jak w knajpie
Udawała przed miejscowymi rodowitą Angielkę
Wszyscy posileni zupą słuchali jak
Patyczak śpiewa swoją piosenkę

Ref.: Ramionami spleceni, ciało blisko ciała
Zarasta całą jezdnię ta żywa barykada
Za nogi za ręce do nysek wleczeni
Nie ma kompromisu w obronie matki ziemi

Ramionami spleceni, ciało blisko ciała
Wokół ognia skupieni dyskusje do rana
Zasypiamy pod dachem z gwiazd oparci o siebie
O siebie niespokojni, niespokojni o ziemię

I co ja mam jeszcze, wobec takiego tekstu, napisać? Czy można oddać to lepiej? Kto wie o co chodzi? Dziś nawet na wikipedii nie ma hasła „Tama Tamie”.
Na szczęście Pele robił zdjęcia, które są niemal jak ilustracje do piosenki Reichela.


Widok na powitanie: wstęp grozi śmiercią. Nieźle się zapowiada...

Do Czorsztyna przyjechaliśmy wczesnym rankiem. Ja i Pele – we dwóch – dwóch z jednym jednoosobowym namiotem. Stanęliśmy na polanie będącej polem namiotowym na zboczu wzniesienia. Nie zdążyliśmy się jednak rozbić – policja (bo to już wtedy chyba była policja) kazała opuścić to miejsce. Ludzie musieli zwijać swoje namioty, ale my byliśmy luźni, więc poszukaliśmy nowego miejsca. Znaleźliśmy opuszczony – jak wszystkie w Czorsztynie – dom, cały wysprayowany, a za nim coś w rodzaju dużego podwórka, otoczonego drzewami. Wyglądało to jak polanka w lesie. Całe to podwórko zarośnięte było pokrzywami dochodzącymi do co najmniej półtora metra. Odszukaliśmy jakąś dużą kłodę, i turlając przez pokrzywy, zrobiliśmy jakiś dwu-, może trzymetrowy korytarz. Miejsce było idealne na nowy obóz. Czuliśmy się jak pionierzy w tropikalnej dżungli – nawet atmosfera była parna, wilgotna. Na prawo od głównej „uliczki” wygnietliśmy w pokrzywach placyk pod nasz namiot. Później zrobili to inni, każdy przychodził i brał w posiadanie swoją „zatoczkę” w tym morzu pokrzyw. Po paru godzinach wyglądało to tak, że chodziliśmy po grubej warstwie powalonych, parujących w skwarze, pokrzyw. Tylko punkowcy, anarchiści i w ogóle ci, co nie mieli namiotów, zamieszkali w squacie, obok którego stały – i straszliwie cuchniały – kible.


Powyżej widać "zgromadzenie ogólne" przed squatem, ne meblach wyciągniętych z budynku. Większości ludzi nie pamiętam - na pewno w puchowej kurtce (w lipcu!!!) i z megafonem jest Staszek Zubek, jeden z głównych organizatorów, zdaje się. Ten dredziarz to pewnie Patyczak, choć nie mam stuprocentowej pewności, bo siedzi tyłem. Na pewno widać kociołek, w którym "kijem mieszał zupę...". Może jest też Kataryna?
Na zdjęciu poniżej widać squat i werandę, z której zrobiono zdjęcie zgromadzenia. Z kociołka snuje się dym - czyżby znowu zupka Patyczaka?




Któregoś dnia siedziałem tak sobie przed swoim namiotem, a z drugiego końca pola pokrzyw dochodziło mnie głuche dudnienie. Dźwięk był taki, że pomyślałem, że ktoś wali w pudło od gitary. Pomyślałem, że w takim razie powalimy wspólnie i wziąłem swoją gitarę. Kilkadziesiąt metrów dalej, na drugim końcu naszego pola, zastałem młodego chłopaka i dziewczynę. On walił w bęben, który był… rurą PCV obciągniętą kozią skórą, ona grała na marakasie. Bębenek miał tę właściwość, że jako tako brzmiał tylko w słoneczny dzień, wieczorem skóra flaczała. Zaczęliśmy grać – ja jednak nie waliłem w pudło, tylko normalnie używałem strun. Grać na gitarze umiałem niewiele – „Plasm 125” Izraela, „Get up, Stand up” Marleya, „Kibel” Formacji Nieżywych Schabuff, „Maha Mantrę” Hare Kryszna… Potem zaczęły się przeróbki – tak powstały dwa „hymny” tamtego Czorsztyna.
„Kibel” – tak bardzo kojarzący się nam z owym drewnianym wychodkiem koło squota, zamieniliśmy na „Tamę”:

Tama tama – roznosi zarazki
Tama tama – wylęgarnia muszek
Tama tama – z tamą obrazki
Tama tama – chyba się uduszę

Piosenkę reggaeowej kapeli ENGADDI śpiewaliśmy w ten sposób:

Na początku w Czorsztynie
Rosła trawa, wysoka trawa
Na początku w Czorsztynie
Rosła trawa, zielona trawa
A teraz tutaj rośnie zapora –
Pozwólcie rosnąć trawie!

(w oryginalnej wersji zamiast Czorsztyna jest ziemia a zamiast tamy – beton)

Wokół zaczęli gromadzić się ludzie. Okazało się, że ktoś jeszcze ma gitarę, ktoś inny drumlę, harmonijkę, może jeszcze coś, czego nie pamiętam. Pod wieczór tworzyliśmy już kilkunastoosobowy zespół. Aż w końcu w nocy, ktoś zniecierpliwiony, powiedział, żebyśmy w końcu poszli spać.
Tak poznałem Magdę i Dominika z Rzeszowa, później najlepszego – jak dla mnie – bębniarza w Polsce – twórcę takich projektów jak G’RASSTA czy WA DA DA. Przyjaźniliśmy się później wiele lat, i jeszcze parę razy udało nam się grać razem.



Przydrożne muzykowanie. Grający na gitarze - ja, obok z marakasem Magda z Rzeszowa i Dominik Muszyński ze swym pierwszym w życiu bębenkiem. Wśród stojących m.in. Patyczak - w swoich słynnych błękitnych spodenkach i z marakasem.


Któregoś dnia postanowiliśmy pójść do Niedzicy na zamek. Sytuacja nie była prosta, bo w trzech okolicznych gminach na czas akcji TAMA TAMIE ogłoszono stan wyjątkowy. Pamiętam też taką akcję, że ktoś zerwał ze słupa obwieszczenie o stanie wyjątkowym i śpiewał go przygrywając na gitarze w rytmie bluesa. W każdym razie chcieliśmy pójść do Niedzicy. Trzeba było przejść przez Dunajec („pod specjalnym nadzorem”) ale udało się, nikt nas nie zatrzymał. Po drugiej stronie rzeki eskortowała nas tylko inna nyska i inni funkcjonariusze. Trzeba było także przenieść instrumenty. Pamiętam, jak już zbliżaliśmy się do zamku, jakiś koleś uśmiechnął się do policjantów i zagrał im na flecie melodię z „Janosika”. Myślałem, że nas zamkną, ale mieli widać poczucie humoru…



Kogo my tu mamy? W samym środku Dominik.


To zdjęcie już chyba z drugiej strony Dunajca.

Pomyśleć, że zamiast do Czorsztyna miałem jechać do Niemiec. Tylko że pokłóciłem się z rodzicami i wyszedłem z domu…

Jakiś ślad zachował się jeszcze w liście do Kramli:

Tafaria, 91.07.10
… Spakowałem się więc, wziąłem gitarę i wyjechałem. Zacząłem od Pojezierza Brodnickiego. Potem Warszawa, Nowa Sól, Wrocław, Gliwice, Będzin (dzwoniłem, ale nikt nie odbierał – teraz już wiem, że byłaś w Bieszczadach), Chrzanów aż w końcu zajechałem do Czorsztyna, na akcję „Tama Tamie”. Z pewnością wiesz o co chodzi. Wspaniała impreza i wspaniali ludzie. Wielu z nich będzie na Muzycznym Campingu w Brodnicy – postaraj się też przyjechać (25 – 27 VII)
Stworzyliśmy w Czorsztynie taki super zespół – jedna, niekiedy dwie gitary, dwa bębny, harmonijka, drumla, flet, marakasy, dzwoneczki różne i tamburyn. To było piękne, choć repertuar raczej skromny – Psalm 125, Hare Krsna, Marihuana, Get up Stand up. Graliśmy sami dla siebie albo przed policjantami, których przypadało kilku na jednego uczestnika imprezy (panuje tam obecnie stan wyjątkowy). Graliśmy także w Niedzicy przed zamkiem i ludzie dali nam czereśnie i czekoladę. Zdaje się, że ten Czorsztyn będzie jednym z moich najwspanialszych wspomnień – długo by opowiadać.
Wczoraj przyjechałem do domu, a dziś już znowu wyjeżdżam. Pieniędzy wprawdzie nie mam, ale jakoś dam sobie radę. W Czorsztynie znalazłem się z 7 tysiącami w kieszeni – bez jedzenia, kilkaset kilometrów od domu. A w planie mam jeszcze Brodnicę, Jarocin i Gorzów Wlkp.
Tak więc – jak widzisz – do Niemiec nie wyjechałem. Wszyscy mi się dziwią – miałbym przecież kilkanaście milionów. No i wymarzone bębny. Zamiast tego jeżdżę sobie po Polsce – i to jest dla mnie piękne…


Jeszcze rzut oka na okazały zamek w Czorsztynie:



I pora się żegnać. Ten przystanek zginął wraz z całą okolicą. Pewnie studiujemy mapę, jak się wydostać do cywilizacji...

środa, 14 marca 2012

LAF 3 KOSMOS

Idąc za ciosem jeszcze jeden malutki fragmencik z prehistorii toruńskiego reggae. A jednocześnie mała zagwozdka. Chodzi o zespół LAF 3 KOSMOS. Nie wiem, może nazywał się LOVE 3 KOSMOS, ale tak wówczas zapisałem tę nazwę. Trochę ich nawet pamiętam. Był w Toruniu - na Rubinkowie III bodajże - taki klub AGORA. W latach 1988-89 miały tam miejsce przeglądy kapel pod nazwą "Wojewódzki Festiwal Muzyków Rockowych". Wszystko tam można było usłyszeć: rocka, punka, metal, bluesa. Była też jedna kapela reggae, własnie ów LAF 3 KOSMOS. Pierwszy z tych koncertów na jakim byłem miał miejsce 26 listopada 1988, grało na nim 8 kapel, wejście kosztowało mnie całe 350 złotych. Niestety, nie mam zapisane jakie konkretnie kapele wówczas grały, ale zdaje się że m.in. ów LAF... Wykaz koncertów z roku 1989 zachował mi się na takiej karteczce (występ LAF 3 KOSMOS pod datą 89-03-04): Jak widać sporo się wówczas w AGORZE działo. Niektóre koncerty pamiętam do dziś. Na przykład SZELEST SPADAJĄCYCH PAPIERKÓW, zdaje się z Gdańska lub okolic. I niezapomniany koncert toruńskiego AYATHONE, na "tajnym" koncercie w dniu Święta Niepodległości. Miałem go kiedyś nagranego na magnetofonie szpulowym. Teraz nie mam ani magnetofonu, ani szpuli:-) Z tych zespołów grających w AGORZE pamiętam jeszcze chyba metalowy YOSARIAN i punkowy PLUTON E (znaczy się EGZEKUCYJNY, z tym że w latach 80 i 90 w Polsce było chyba kilka kapel tak się nazywających). Ale od ładnych paru lat frapuje mnie kwestia owego LAF 3 KOSMOS. Kiedyś próbowałem nawet przeprowadzić dziennikarskie śledztwo, ale powiedziano mi, że klubu dawno już nie ma (pewnie fakt) i żadne dokumenty po nim się nie zachowały (w to już nie wierzę, po prostu komuś szukać się nie chce). Wobec tego mam pytanie do wszystkich, którzy tu zaglądają nie po linii historyczno-zagłębiowskiej a właśnie takiej toruńsko-reggaeowej - może ktoś coś pamięta? Może zachował się jakiś ślad? Może ktoś ma dostęp do prasy z tamtego okresu? Historia myślę warta jest opisania. Mam jeszcze takie zdjęcie z tamtego okresu: jakiś koncert w Toruniu. Nie wiem czy to była AGORA, może ktoś rozpozna? 

EDIT PO LATACH: to jest ta fotka, o której mowa w komentarzach poniżej:



poniedziałek, 12 marca 2012

ADONAI



To będzie fragment z historii toruńskiego reggae. Kapela muzycznie praktycznie nie zaistniała - odbyło się tylko kilka prób. Ale ma swoje dość szczególne miejsce. Na oficjalnej stronie AFRYKA REGGAE FESTIVAL (dawniej AFICA IS HUNGRY) w historii festiwalu napisano, że impreza ta zrodziła się w głowach członków grupy ADONAI. Nigdy o tym w ten sposób nie pomyślałem, ale to fakt. Z sześciu członków kapeli trzech wymyśliło i organizowało pierwsze „Afryki…”, dwóch kręciło się gdzieś blisko (jeden jako fotograf, jeden jako podręczny elektryk) a tylko jeden nie miał z tym przedsięwzięciem nic wspólnego (jeśli nie liczyć faktu, żeby koncertu nie organizować w Wielkim Poście – pierwsza edycja miała miejsce w marcu, wszystkie kolejne już w styczniu). Cztery osoby chodziły wcześniej do jednej klasy w podstawówce.

Granie w kapeli to marzenie niejednego młodego chłopaka - ja nie byłem w tym względzie wyjątkiem. Rodzaj granej potencjalnie muzyki był oczywiście ustalony, należało tylko skrzyknąć chłopaków. Jesienią 1990 r. udało nam się znaleźć miejsce na próby w harcówce w moim ogólniaku, który dopiero co skończyłem. Miejsce dobre jak każde inne - przede wszystkim były tam szkolne instrumenty (jak choćby perkusja), a więc jeden problem z głowy.

Fragmenty zapisów z tamtych czasów:

28 wrzesień [1990]
Przed chwilą zadzwonił Paśniak ze wspaniałymi wiadomościami. Mamy lokal i sprzęt do grania reggae. I to u nas, w II LO, u p. prof. Wójcik. Ona podobno lubi reggae! Nigdy bym się tego nie spodziewał. Wizja tej regowej kapeli robi się coraz realniejsza.

3 październik, środa
W kapeli na basie grał będzie Robson von Javox. Wczoraj byłem u niego, po raz pierwszy od bardzo dawna.

10 październik



12 październik
ADONAI miał dziś swoja pierwszą próbę. Udało nam się, na ten jeden raz jak na razie, załatwić dwie congi. Niestety, sprzęt był tragiczny. Można było podłączyć tylko jedna gitarę. Ale i tak sobie trochę pograliśmy – fajnie było. Podoba mi się to i nadal będziemy grać. Dzisiaj to była taka tylko prowizorka, ale od następnej próby postaramy się już coś zagrać.

19 październik
Druga próba ADONAI – bez Karola i Robsona. Nagrywaliśmy to, bo wychodziły niezłe jaja – gitara, tamburyn, harmonijka i wokal. Dobra zabawa w sumie – i o to chyba właśnie nam chodzi.
Jak wróciłem z próby i jadłem kolacje były u mnie dwie osoby: Jarek W. i ta dziewczyna – blondyna w niebieskim płaszczu, która zawsze w kościele stoi za mną. Pytali się o jakiegoś Jarka z mojego rocznika, z krótkimi blond włosami. Powiedziałem im o Jankosiu, ale nie o tego im chyba chodził.

20 październik
Nagrałem sobie u Dziobola ten nasz wczorajszy koncert – za X lat będzie to historyczne nagranie zespołu ADONAI.
W telewizji był koncert Ziggy Marleya and Melody Makers. Początkowo zbytnio mnie nie zachwycał. Gościu już po pierwszym kawałku krzyknął „Ireee!”, ale prawdziwie cudowna była dopiero druga połowa. W sumie – dosyć dobre.
Już myślałem, że nic więcej dziś nie zapiszę, że już nic się dziś nie wydarzy, a jednak. Wpadła do mnie Gośka, ta przyjaciółka M. W ogóle nie chciała wejść, ale w końcu weszła na parę minut. Pożyczyłem jej płyty Burning Speara i B. Marleya.
Na plakacie wpisała się – „Hej Braciszku! – Gośka”.

24 październik
Znalazłem na plakacie jeszcze jeden napis:
„Nigdy nie mów że się boisz
Nigdy nie załamuj się
Nigdy nic cię nie zatrzyma
Bo muzyka której słuchasz to
magiczna BROŃ
- Gośka”
Dopiero teraz to przeczytałem. Pamiętam, że jak była u mnie, to dosyć długo stała przed plakatem, ale myślałem, że napisała tylko to „Hej Braciszku!”.

26 październik
Kolejna – trzecia już próba kapeli ADONAI. Tym razem w pełnym składzie, tylko trochę się pozamieniali niektórzy instrumentami. Tak więc: ja – gitara, Robson – perkusja, Karol – bas, Paśniak – tamburyn, Dziobol – harmonijka i Pele – trąbka. Śpiewaliśmy Karol, Paśniak i ja.


I na tym właściwie się skończyło. Na szczęście coś tam uwieczniliśmy na taśmie. W sumie odbyły się może ze trzy, cztery próby. Dwie z nich - chyba druga i trzecia - są zarejestrowane na kasecie. Nagrania pochodzą z 19 i 26 października 1990 r. Zrobiłem nawet okładkę. Słuchać się tego nie da, ale cóż. Po kilku próbach projekt upadł. Nie mniej jednak napisał o nas nawet jeden zaprzyjaźniony zin - "Polkaregeray" nr 2: "kapela nie wyszła w zasadzie poza garaż." Nie mam pod ręką, ale zdaje się że w „Encyklopedii polskiego reggae” też coś o nas jest. Kilka lat później powstała zdaje się jeszcze jedna kapela o tej samej nazwie, ale nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Repertuar mieliśmy w sumie dość ograniczony: "Ziele" i "Psalm 125" Izraela, "Ambicja" Kryzysu, "Get up, stand up" Marleya; mieliśmy też jeden swój kawałek - "Biali i czerwoni bracia", który Paśniak improwizował na żywca z Biblią (!) w ręku.



Skład na tych kilku próbach ulegał drobnym korektom, ale w zasadzie wyglądał następująco:

ToP. (Paśniak) - miał grać na basie (w myśl zasady, zdaje się Beno Otręby z Dżemu, ze jak chcesz założyć kapelę, to ten, który gra na gitarze ma grać na solowej, ten który gra tylko trochę – na rytmicznej, a kto nie grał nigdy – na basie:-) ale już na pierwszej próbie okazało się, że właściwie nigdy jeszcze żadnej gitary w ręku nie trzymał, wobec czego chwycił za mikrofon, co zapewne też czynił po raz pierwszy, ale wydawało się łatwiejsze.

Ra z Tafarii - gitara rytmiczna czyli jedyna w składzie. Ja z kolei pierwszy raz w życiu trzymałem gitarę elektryczną, bo na akustycznej trochę już pobrzękiwałem.

Robson von Javox - perkusja; ten miał niejakie pojęcie o waleniu w kotły i talerze.

Pele - hm... trąbka; żeby tradycji stało się zadość, i on także ten instrument dzierżył w swoich dłoniach (ustach) po raz pierwszy, tyle że - w odróżnieniu od Paśniaka - na nim grał...

Dziobol - właściciel (a właściwie syn właściciela) trąbki, więc dmuchać potrafił, ale w tym czasie miał fazę na organki, więc dął w nie zawzięcie.

Karol - jedyny muzyk w naszym składzie, który z konieczności zamiast na gitarze solowej grał na basie i nie mógł się wszystkiemu nadziwić.

Z całej tej ekipy tylko ja jeden słuchałem reggae. Nawet Paśniak, odwieczny Cure’owiec, nawrócił się dopiero po paru latach, dzięki „Afryce”. Później, gdziekolwiek się nie pojawiałem, a miałem gitarę, to zawsze pojawiali się ludzie z innymi instrumentami. I w ten sposób ADONAI trwało jeszcze jakiś czas, choć w zupełnie różnych konfiguracjach.

czwartek, 8 marca 2012

XVII-WIECZNY KOMIKS, cz. 2

Obiecany wcześniej dalszy ciąg religijno-obyczajowych historii z XVII-wiecznej prowincji.











W KOZACKIEJ POTRZEBIE

8 marca, Międzynarodowy Dzień Kobiet, goździki i rajstopy spod lady... ale ja nie o tym:-)

„Skarb wielki…” przy bliższym poznaniu, okazuje się być naprawdę skarbem wielkim, albo raczej skarbnicą rzeczy wszelakich, a interesujących. Trudno tę książkę czytać regularnie, otwieram to tu, to tam, i co krok natrafiam na różne ciekawostki. Teraz obiecane dwa fragmenty odnoszące się do walk z Kozakami, drugi chyba ciekawszy.


Roku 1649. Dnia 27 Marca, ja Brat Stanisław Dobrosołowski zeznawam w osobie stawając, iż w niebezpieczeństwie będąc od Kozaków, za Patronkę votów moich wziąłem Najświętszą Maryą Pannę, która słynie wielkimi Cudami w Obrazie Gidelskim, wolny zostałem od tego ześcia z tego Świata, gdyż na ten czas byłem w Konwencie Leśniowskim. Zaczym dziękując za tak wielkie dobrodziejstwo Panu Bogu i Najświętszej Maryi Pannie dzięki oddaję Zakonny S. Franciszka Brat, ten który wzwyż pomieniony.Zaczym dziękując za tak wielkie dobrodziejstwo Panu Bogu i Najświętszej Maryi Pannie dzięki oddaję Zakonny S. Franciszka Brat, ten który wzwyż pomieniony.

Roku 1657. Dnia 7 Maja, J.M.P. Zmiąski Podgorzanin z Wojska Kwarcianego Porucznik zasłużony Rzeczypospolitej w roku wzwyż mianowanym 1657, dnia 7 maja, będąc w Gidlach przed Obrazem Najświętszej Maryi Panny Cudownym, przed Kapłanami w Klasztorze na ten czas będącymi zeznał pod sumieniem, iż będąc w różnych utrapieniach, i w więzieniach, przeczytawszy Książeczkę o Cudach Obrazu Cudownego Gidelskiego, której się w Opiekę oddając doznał znacznie pociechy od Pana Boga pierwszej w roku 1651. Gdy z ciężkiego więzienia i od śmierci był uwolniony, gdy był do sądu w kajdanach prowadzony w domu przy zgromadzeniu wielu, kajdana rozpadłszy się nogę jego uwolniła. Drugiej pociechy doznał kiedy łożną chorobą wszystko wojsko zarażone będąc, i on sam ciężką chorobą zdjęty za przyczyną Najświętszej Maryi Panny do którego się Gidelskiego Obrazu udawał i poruczał, zdrowym został. Trzeciej pociechy doznał gdy pod Batowem w potrzebie (na ten czas gdy J.M.P. Kalinowski Hetman polny zginął) w bok prawy od Kozaków postrzelony (Któremu tak Doktorowie, jako i Cerulicy życia długiego nie tuszyli) polecając się Pannie Najświętszej od Gidel, nad rozumienie ludzkie zdrów został. Za co Panu Bogu dziękując Najświętszą Pannę osobą swoją nawiedził, i wotum wypełniwszy zeznał pod przysięgą z Czeladnikiem swoim. Spowiedź świętą uczyniwszy, Najświętszy Sakrament wziąwszy, przy obecności świadków Wielebnego Ojca Benedykta Łotwińskiego Supprzeora Gidelskiego, Ojca Rajmunda, Ojca Augustyna Dąbskiego i Brata Karola.

Pod Batowem = oczywiście pod Batohem.

wtorek, 6 marca 2012

JESZCZE O GIDLACH

Zanim puszczę obiecany dalszy ciąg obrazków z sanktuarium w Gidlach, taki mały aneksik. Trochę mnie zainteresowały niektóre historie, zwłaszcza te w kontekście historii wojen, na przykład ta:


Pisałem poprzednio, że braciszek w zakonnym sklepie nie zna żadnych publikacji na temat tych historii. W Gidlach byłem dwa lata temu, i na szczęście w tak zwanym międzyczasie coś się jednak ruszyło. W ubiegłym roku bracia Dominikanie wydali reprint XVIII-wiecznego dzieła "Skarb Wielki...", opisującego wiele z tych cudów. Książkę można nabyć w muzeum w Radomsku - polecam, ciekawa rzecz jeśli chodzi o dawną polską obyczajowość i religijność. I tam znalazłem taki oto fragment:


Jeśli się komuś nie chce czytać, przepisałem to w wersji bardziej polskawej (tu i dalej wszystkie teksty kursywą):

Podczas ekspedycji Szwedzkiej do ziemi Pruskiej, gdy Szwedzi pustoszyli tamte włości i majętności, wpadli też w Majętność nazwaną Ostrowice, która była sławnej pamięci nieboszczyka Jegomości Pana Jana Oleskiego Podkomorzego Koronnego. Że tam nic nie zastali, bo JeyMość Pani Podkomorzyna za radą i przestrogą dobrych przyjaciół, do inszych Majętności ustąpiła, i tam się była wyniosła, dwoje tylko czeladzi zastali Wawrzyńca Bachowskiego, i Grzegorza Chayduka: tych pojmali, i nie po Chrześcijańsku, ale po pogańsku z niemi się obeszli. Bo związanych do Obozu swojego przyprowadzili, a tam zaprowadzonych kajdanami mocno okować kazali, byli tam pod pilna strażą, ciemiężeni rozmaitemi pracami. A iż Gidle Majętność była JeyMości Pani Podkomorzyny namienionej, ten Pacholik pomieniony radził drugiemu towarzyszowi swojemu, aby wzywali przyczyny Przenajświętszey PANNY (która jest sławna w Obrazie swoim Gidelskim) Prosząc Pana BOGA aby ich wybawić raczył i tak uczynili. Dziwna rzecz i godna uważenia, iż z owego Obozu tak dobrze i potężnie okopanego, strażą pilną i czujną opatrzonego wyszli obadwa, na nogach okowy mając, aż do jednej wioski, gdzie je odkować rzemieślnikowi dali, i tak je nieśli aż do Gidel ku czci i ku chwale Pana Boga.

To jeszcze nie wszystko jeśli chodzi o wydarzenia związane z wojnami.

Roku 1658 dnia 22 czerwca Adam, wójt z Czekanowa, Powiatu Radomskiego, zeznał pod przysięgą przy obecności świadków Wielebnego Ojca Ignacego Spowiednika, Promotora Różańca Świętego Ojca Zakrystiana i Ojca Dominika, iż będąc od Szwedów męczony, na ostatek szpadą wiele razy kłuty, nic mu nie szkodziło, ale się szpada zginała, ciała jego nic nie naruszywszy. Na ten czas się udawał do Obrazu Gidelskiego Najświętszej Panny i onę szczerym sercem pozdrawiając, o ratunek prosił. Otrzymał zdrowie przez Jej przyczynę i uwolniony został. Który stawił się na to miejsce i Panu Bogu i Najświętszej Pannie podziękowawszy odszedł.

Inna rzecz, że już wcześniej pana Adam miał za co dziękować: Roku 1649 dnia 3 czerwca zeznał pod przysięgą, iż chorując przez niedziel piętnaście już ledwie co mówił, żadnej nadziei o zdrowiu jego nie było, ofiarowali go do Najświętszej Marii Panny Obrazu Gidelskiego, zaraz prędko ozdrowiał, stawił się na to miejsce Panu Bogu podziękować, i Najświętszej Marii pannie za to dobrodziejstwo spowiedź świętą uczynił i Komunię świętą przyjął.

Nie tylko ze Szwedami nam wałczyć przychodziło:

Roku 1660 dnia 1 sierpnia Jegomość Pan Felicjan Grzybowski z Ziemi Połockiej wzięty będąc od Moskwy i w głowę zraniony, był u nich w więzieniu przez niedziel czternaście, który skoro się ofiarował do Obrazu Gidelskiego Najświętszej Panny, którą widział przez sen, cudownym sposobem uwolniony jest z więzienia Moskiewskiego i na to miejsce przyjechawszy, za doznaną łaskę Najświętszej Pannie podziękował.

Dokładnego opisu zdarzenia, zobrazowanego na poniższej ilustracji, nie odnalazłem:


Ale być może krewnego pana Boryszewskiego spotkała inna przygoda: Roku Pańskiego 1619. Jegomość Pan Piotr Boryszowski, służąc na Cesarskiej zachorował bardzo gorączką z perociami, i już nie było nadziei żadnej o jego zdrowiu, zaczym jako dobry katolik przywoławszy kapłana spowiedź odprawił, i sakramenta w taką drogę przyjął, i przystojnie sposobem chrześcijańskim na śmierć się gotował, Panu Bogu i Przenajświętszej pannie samego siebie w opiekę oddając, aż mu się Najświętsza Panna pokazała na kształt tej, która jest w Gidlach, i zdało mu się, jakoby Ojcowie Dominikanie przy nim stali odpędzając od niego Duchów złych. Zaraz mu się też poczęło znacznie poprawować i prędko przeszedł do pierwszego zdrowia, czego wdzięczen będąc miejsce toż nawiedził i tam Panu Bogu za dobrodziejstwo i Przenajświętszej Pannie podziękował.
Nie wiem, czym są owe perocie (występują w kilku miejscach, więc nie ma mowy o pomyłce w odczytaniu). Służba Cesarska mogła oznaczać, że imć pan Boryszowski był sławnej pamięci lisowczykiem.

Na dziś starczy. O wojnach z Kozakami napiszę w kolejnym odcinku.

poniedziałek, 5 marca 2012

ZAMEK, MŁYN I KRZYŻ

Absolutnie zjawiskowy film Lecha Majewskiego "Młyn i krzyż", będący swoistą opowieścią o obrazie Breugla, częściowo kręcono na zamku w Będzinie. Na planie filmowym nie byłem, obserwowałem tylko z dystansu. A że malarstwo niderlandzkie (głównie Bosh i Breugel starszy) to obok polskiego XIX-wiecznego moje najulubieńsze, trudno abym wobec tego filmu przeszedł obojętnie. Recenzji pisał nie będę, bo nie o to chodzi, ale wrzucam kilka zrzutów - na zachętę, dla tych, co jeszcze filmu nie widzieli (z tym, że tylko obrazki dotyczące zamku w Będzinie).






Oczywiście otoczenie zamku nie wygląda tak, jak na obrazie Breugla, a zupełnie inaczej, mniej malarsko jakby: