wtorek, 21 maja 2013

TRZYDZIESTU OŚMIU

Tak daleko od tytułowego Zagłębia jeszcze nie byłem. Ale to w końcu Moje Zagłębie - więc chyba mi wolno? A że wszystko się łączy niczym mickiewiczowsko-rymkiewiczowski żmut, stąd ta historyjka.

Co czytali kilkunastoletni chłopcy w czasach, kiedy jeszcze kilkunastoletni chłopcy czytali w ogóle - Niziurski, Liskowacki, Nienacki, May, Szklarski, Wernic... Pewnie jeszcze trochę można by wyliczyć. Ostatnio, wertując rocznik francuskiego L`Illustration Journal Universel (z 1863 roku - gazeta ta wówczas była mniej więcej tym, czym dzisiaj wiadomości telewizyjne) przebogaty jeśli chodzi o ryciny ilustrujące przebieg polskiego powstania (u nas nazywanego Styczniowym) znalazłem coś takiego:


I zaraz wróciły wspomnienia z dziecinnych lektur. Do dziś pamiętam tę historię: kilku młodych Dakotów wraca z polowania. Chyba coś im nie poszło, wracali w dość wisielczych humorach i kiedy napotkali samotną farmę białego człowieka, chcąc zaimponować sobie nawzajem swoją dzielnością, wymordowali całą rodzinę. Tak zaczął się ciąg wydarzeń, który wkrótce przekształcił się w powstanie Siouxów (Dakotów) w Minnesocie w roku 1862. Cały trzeci tom Złota Gór Czarnych Krystyny i Adolfa Szklarskich jest właśnie o tym powstaniu. Jak większość chłopaków, miałem to wydanie z ilustracjami, na których uczyłem się rysować Indian, z mapką powstania na wklejce i z obrazkami pokazującymi język migowy. Jednym słowem - późna podstawówka. Powstanie (tytuł tego tomu: Ostatnia walka Dakotów) skończyło się jak każde inne powstanie indiańskie, a i polskie przy okazji (myśmy w tym samym czasie też walczyli z silniejszym wrogiem, i w naszych szeregach też byli czerwoni) - w mieście Mankato powieszono 38 pojmanych Indian, którym w "uczciwym procesie" wykazano winę.

Czyż nie brzmi to jak opis drogi naszych zesłańców na Syberię?


Wśród skazanych na powieszenie znajdował się wódz Przecięty Nos oraz dwóch Mdewakantonów - Samotny Pies i Chytry Lis. Ci dwaj ostatni razem z poległym uprzednio w Fort Ridgely Czarnym Orłem i Szarymi Oczami w przeddzień wybuchu powstania brali udział w napadzie na farmę Bakerów. Zostali oni rozpoznani przez dwie pozostałe przy życiu białe kobiety. Szli teraz razem z innymi skazanymi skuci kajdanami. Skazańcy transportowani przez żołnierzy stale byli napastowani przez białych osadników. O ile przedtem w czasie napadów biali na ogół nie stawiali żadnego oporu, o tyle teraz wszyscy łaknęli łatwej zemsty. Gdy konwój przechodził przez ruiny Nowego Ulmu, na ulice wylegli wszyscy mieszkańcy miasta. Szczególnie napastliwe były kobiety, które kłuły Indian nożyczkami, widelcami, oblewały gorącą wodą. Nawet kilku żołnierzy z konwoju odniosło rany. W Mankato skazańcy zostali zamknięci w wiezieniu. Zaraz też rozpoczęto przygotowania do masowej egzekucji.

Ostatecznie powieszono 38 Indian:

Na placu w mięście Mankato wybudowano wielką, czworoboczną szubienicę. W drugim dniu Świąt Bożego Narodzenia 1862 roku stanęło pod nią jednocześnie trzydziestu ośmiu Santee Dakotów. Zachowali sie mężnie w obliczu śmierci. Gdy rozbrzmiało uderzenie werbli, Santee Dakotowie zaczęli śpiewać swoją pieśń śmierci i z nią odeszli do Krainy Wielkiego Ducha.


 Katem szubienicznym był na ochotnika William Duley, który zdołał ocalić się podczas napadu na Lake Shetek, ale stracił tam dwoje dzieci. Jego dalszych dwoje dzieci razem z żoną znalazło się w obozie jenieckim. Ciała straconych na szubienicy Santee Dakotów nie zaznały spokoju w masowym grobie. Jeszcze tego samego wieczoru po egzekucji biali lekarze z okolicznych miast wykopali zwłoki w celu sporządzenia z nich szkieletów do nauki anatomii.  


Oba cytaty pochodzą oczywiście ze Złota Gór Czarnych. W sieci znalazłem jeszcze jedną, niemal identyczną ilustrację pokazującą tamto wydarzenie. 


piątek, 17 maja 2013

JAKIŚ TYTUŁ

Chyba pierwszy w raz historii tego bloga patrzę w pusty monitor i nie wiem, jak zacząć. Nie wiem nawet, jak zatytułować. Zaczynam po raz drugi. Tyle myśli kłębi się w głowie.Tyle różnorodnych wspomnień. Kawał życia.

30 kwietnia została dyscyplinarnie zwolniona dyrektorka Muzeum Zagłębia w Będzinie, moja była szefowa - tak ją do tej pory nawet mam zapisaną w komórce. W pierwszym odruchu, tak po ludzku, zwyczajnie mi jej żal. Nie jest to dla mnie wiadomość zaskakująca. Że ma być zwolniona słyszałem już od kilku miesięcy. Miało to nastąpić dopiero w czerwcu, ale widocznie coś pękło, coś się przelało. Zaskoczony nie jestem, bo domyślałem się, że będzie zwolniona, choć niekoniecznie dyscyplinarnie. Każdy, kto mnie zna, i zna trochę moją historię, wie, że ten temat nie może być mi obojętny. Jak mówię - dużo myśli różnorodnych kłębi mi sie w głowie.


Po wstępnym odruchu żalu pojawia się jednak kolejne - że nosił wilk razy kilka... Pamiętam doskonale, co pani dyrektor zrobiła mnie, mojej rodzinie i jeszcze kilku innym osobom. Jasne, pamiętam także dobre rzeczy, ale to co się stało, boli do dziś. Stąd to ambiwalentne uczucie. Wybaczyć, wcale nie oznacza zapomnieć.

W internecie krąży mnóstwo komentarzy. Przeważnie zupełnie oderwanych od rzeczywistości. Jedynie na stronie Marcina Lazara znalazłem odważny, bezkompromisowy tekst, polecam.

Ja pamięć mam kruchą. Zwłaszcza złego nie potrafię zapamiętać. Dlatego czasami piszę. Wtedy, kiedy zostałem zwolniony (uzasadnienie: "utrata zaufania do pracownika") wszystko opisałem, wziąłem parę dokumentów i poszedłem do prawnika, specjalisty od prawa pracy. Chciałem z tym wszystkim pójść do Państwowej Inspekcji Pracy - pewnie każdy by tak zrobił. Prawnik popatrzył na te papiery i powiedział, ze żadna PIPa, ale sprawa nadaje się od razu do sądu. Napisałem pozew i... nie zaniosłem. Wiedziałem, że wybuchnie skandal (no ok., lokalny skandalik, szybko zamieciony pod dywan) i wszystko odbije się na mojej rodzinie. Nauczony doświadczeniem sprawy pamiętnika Rutki Laskier. Ktoś jeszcze pamięta? Niektórzy pamięć mają krótką, krótszą niż moja, więc przypomnę prędziutko: w2004 roku w Będzinie został znaleziony niezwykły pamiętnik, pisany w roku 1943, przez młodą Żydówkę z będzińskiego getta. Rzecz była niezwykła, wzbudziła sensację, porównywalną jedynie z dziennikiem Anny Frank. Pamiętnik miał trafić do muzeum, ale został - wbrew polskiemu prawu, ustawie o ochronie dziedzictwa narodowego - wywieziony przez będzińskich urzędników do Yad Vashem. Ja od początku stałem na stanowisku, że - nawet niezależnie od prawa - pamiętnik powinien zostać w Polsce, więc kiedy nagłośniona przez media, zaczęło mi się robić gorąco. Akurat w tym czasie rodziła się Milenka, a ja jadąc do szpitala odbierałem kolejne telefony od jakiegoś dziennikarza. Miałem dość, moja żona jeszcze bardziej.

Dlatego do sądu wówczas nie poszedłem. Jeszcze miałem wątpliwości, czy godzi mi się, jako chrześcijaninowi, podawać kogoś do sądu. Nie poszedłem i mimo że często o tym myślę - nie żałuję. Kilka osób odebrało to jako moją ucieczkę, próbę ukrycia jakiegoś brudu, który rzekomo mam za pazuchą. Niektóre z nich później mnie za to swoje myślenie przeprosiły. Wiem, że ta postawa raczej nie wpływała na moją korzyść, ale to była cena, jaką chciałem zapłacić za spokój,. Zresztą - i tak chciałem z tej pracy odchodzić, a zwolnienie tylko dodało mi odwagi i determinacji. Szybko zresztą znalazłem nową pracę i mogłem oddychać z ulgą, w odróżnieniu od spotykanych tu i ówdzie byłych współpracowników, z których frustracja aż się przelewała. I to niezwykle dołujące poczucie bezsilności. Znałem to uczucie. Żyłem i pracowałem z nimi w końcu tyle lat. W sumie czzternaście, choć oczywiście nie od początku tak było.
Nie mam żalu za tamto zwolnienie, choć nie da się ukryć faktu, że Będzin, jego historia, pozostawił na mnie piętno. Widać to pewnie nawet czytając tego bloga czy choćby tyle co wydaną książkę. Zresztą, jakiż to paradoks - ja opuściłem muzeum w momencie jej pisania, a dyrektorka - wydania...

Jak mówię, nie mam żalu za zwolnienie. Ale kilku rzeczy nie da się zapomnieć. Taki rok 2009 na przykład. Pamięta pani, pani dyrektor? Jedyna wystawa autorska w muzeum była moja, jedyna książka, którą w tamtym roku wydało muzeum, była moja. I wreszcie - jedyną osobą, która nie dostała nagrody rocznej, byłem ja. Zresztą - drugi raz z rzędu. Bez podania przyczyny. Albo kiedy byłem na zwolnieniu (rehabilitacja po operacji) zrobiła pani zebranie pracowników i powiedziała im, że oskarżyłem ich o kradzież eksponatów. Przyznam, że nie spotkała mnie w życiu chyba większa podłość. Niektórzy uwierzyli, może się bali. Dziś w będzińskim muzeum są już tylko dwie osoby, którym jako pierwszy nie podam ręki.

Takich rzeczy się nie zapomina. Najwięcej może boli sposób, w jaki nie wypłacono mi dofinansowania za kolonie mojej córki. Spełniłem wszystkie wymagania, ale pani z jakiegoś niepojętego dla mnie względu - prawnik też nie rozumiał, a głowa tęższa od mojej - nie wypełniła swojego obowiązku. Kwota była niewielka, nie pochodząca z niczyjej prywatnej kieszeni, i należała się jak przysłowiowa buda dla psa. Ciekawe, że nie o te śmieszne pieniądze tu chodzi (chociaż dla ojca rodziny wielodzietnej wszystko ma znaczenie) tylko o sposób traktowania pracownika. Mam zachowaną wymianę korespondencji, żeby się nagle nie okazało, że kolejne rzeczy z muzeum wyparowały.

Próbuję nie myśleć o tym, co się teraz dzieje w Będzinie, ale dotyka mnie ta sprawa. Ciągle jeszcze bliższe mi jest to miasto niż Dąbrowa Górnicza, w której teraz i mieszkam, i pracuję. Tak już jest z pierwszą miłością (Torunia nie liczę, bo to jest inna kategoria - nigdy nie byłem z nim związany zawodowo). Choćbym nawet nie chciał interesować się tym, co się w Będzinie dzieje, zawsze dostanę jakiegoś maila, jakiś link czy choćby sms. Zresztą - nigdy się od Będzina nie odżegnałem. Nawet "Kazimierz nad Przemszą" to nie jest mój ostatni głos w kwestii historii tego miasta. Ciągle - takie odnoszę wrażenie - mającego jakieś historyczne fatum. Coś - mówiąc nieco metafizycznie - temu miastu nie wyszło. Kiedyś próbowałem to nazwać - robiąc wystawę o Zagładzie będzińskich Żydów dałem kalendarium, w którym ostatnia data brzmiała: 1943 - koniec Będzina. Nie: żydowskiego Będzina, tylko właśnie Będzina. Coś w tym jest. Odpowiedź na pytanie: co? tkwi być może w jakiejś głowie, niewątpliwie tęższej od mojej.

Dzisiaj zwolniona dyrektor Muzeum miota oskarżenia na kogo popadnie - także na tych, co od lat już nie pracują a nawet umarli. Cóż, jak to mówią - klasę człowieka można poznać po tym, jak odchodzi. Kiedyś wybrałem, że odejdę cicho. Nie żałuję, choć trochę na tym straciłem. Do sądu nie poszedłem. Może teraz - jak w przypowieści o górze i Mahomecie - sąd przyjdzie do mnie. Ciekawe, jaki będzie koniec tej historii.

EDIT po kilku dniach. Gdybym to pisał dziś, zatytułowałbym parafrazą pewnego znanego przysłowia: CZŁOWIEK BRZYDKO SIĘ CHWYTA.