wtorek, 23 sierpnia 2011

KAZIMIERZ NAD PRZEMSZĄ

Właśnie ukazał się 6 numer "Zapisków Kazimierzowskich" a w nim mój artykuł o związkach króla Kazimierza Wielkiego z Będzinem. Jest to fragment większej całości, która cały czas czeka na wydanie i o której już tu kiedyś, bardzo dawno, pisałem.

Wersja drukowana rozsyłana jest tylko autorom i członkom stowarzyszenia, ale na szczęście Wydawca udostępnia całość w wersji elektronicznej. Do pobrania tutaj:
http://www.kazimierzwielki.pl/zapiski_kazimierzowskie.html

czwartek, 11 sierpnia 2011

PRAWO W KOSACH, SIEKIERACH I CEPACH

czyli KIEDY POWSTAŁA DĄBROWA (GÓRNICZA)? Początki Dąbrowy Górniczej giną w pomroce dziejów. Przez długie dziesięciolecia wydawało się, że wszystko jest jasne i wszystko już wiemy. Niezastąpiony we wszelkich wędrówkach po dziejach Zagłębia Marian Kantor-Mirski pisał o roku 1755 jako początku istnienia Dąbrowy, za nim poszli inni, i wszystko było dobrze, aż tu nagle historycy zaczęli grzebać w starych dokumentach. No i dogrzebali się. Pierwszy wyłom stanowił tekst zatytułowany jak wyżej (Kiedy powstała Dąbrowa Górnicza), opublikowany w zbiorze moich artykułów Na tropach legendy. Szkice z dziejów Zagłębia (Będzin, 2003). Książka ukazała się w szalonym nakładzie 500 egzemplarzy i jest raczej trudno dostępna, powtórzmy zatem najpierw to, co tam zostało powiedziane. WIZJONER… Gdyby to ożyło uroczysko na Dorotce, co przewodziło sorokowi – czterdziestu włościom, w dziesiętniku Gołonoga, wskazałoby nam zapewne włość rozłożoną w lasach dębowych nad rozlewnym potokiem dziś Bogorią zwanym, co później otrzymała nazwę Dombrowy. Gdyby to mógł przemówić przesławny i odwieczny szlak olkusko-wrocławski, toby nam powiedział, jak to pomykał sobie koło Dąbrowy, jak się na rozstajach dzisiejszego Korzeńca dzielił, dążąc na Będzin, Grodziec i Siewierz, jak kruchy soli wielickiej wymieniano w odwiecznej karczmie Olszową zwanej, stojącej nad brodem rzeki. Szkoda, że już nie szumią prastare dęby Dombrowy, bo w ich poszumie usłyszelibyśmy opowieści o smolarzach, co „Ozom i Gotinom” przybyłym tu w czasie „roju narodów”, a trudniących się wyłącznie „przegrzebywaniem” ziemi, dostarczali potrzebnych do przerobienia kruszców węgli… I tak dalej, i temu podobnie. Zaiste – nieprzeciętnego trzeba wizjonera, żeby wymyślić takie obrazy. Marian Kantor-Mirski – cokolwiek by o nim powiedzieć – wizjonerem był w każdym calu. A że przy okazji miał żyłkę i pasję historyka, wiele z tych wizji ubranych w daty i fakty zamieniał w słowo drukowane. Dla nas ku uciesze i poznaniu prawdy. Czegóż to nie napisał o Dąbrowie? Że Dąbrowa należała do Księstwa Siewierskiego, że złupiły ją wojska austriackie arcyksięcia Maksymiliana (1588), że spalili ją Szwedzi w czasie „Potopu”, że w połowie XVIII stulecia istniały dwie Dąbrowy… Najstarsi dąbrowianie mieli nawet jakoby stanowić osobny hufiec w przesławnej bitwie pod Legnicą (1241). Ciekawe, że Kantor pokusił się także o wymienienie dąbrowskich rodzin w XVII (Wieczorki, Krzemińscy, Michaliki, Chrząściele, Chytrzy, Gamety, Bednarscy, Trzcinki, Kowale, Sikory) a nawet XVI wieku (Jarząbki, Bałdyse, Pietruszki, Muchy, Lisy, Kule, Gole, Stachy, Bednarczyki, Nowaki, Pająki i Kasprzyki). Niektóre z tych nazwisk rzeczywiście spotkamy badając początki Dąbrowy. Podobnie też niektóre z przytaczanych przez Kantora faktów wcale nie musiały być li tylko jego czczym wymysłem. Ale o tym zachwalę. …KONTRA HISTORYK Kantora czytać dziś trzeba. Czytać, szanować i – kiedy trzeba – poprawiać. Toteż kiedy w 1994 roku Jan Przemsza-Zieliński, niekwestionowany autorytet wśród historyków Zagłębia, wydawał ponownie dzieła swojego wielkiego poprzednika, nie omieszkał opatrzyć ich licznymi przypisami. Mają one często wymiar polemiczny, ale choć zazwyczaj zachowane w spokojnym tonie, to w tym jednym przypadku wyczuwa się temperament autora. Kantorowe wywody na temat początków Dąbrowy komentował jak następuje: albo mistyfikacja, albo pomyłka autora; wizjonerstwo Mariana Kantora-Mirskiego (tak częste w jego dziele); wniosek całkowicie błędny i bałamutny; generalna pomyłka; informacja bzdurna i zgoła fałszywa; wszystkie dane zawarte w tym akapicie nie zasługują na wiarę; nadaje swej mistyfikacji pseudorealny wymiar; trzeba więc jednoznacznie odrzucić tego typu kantorowskie rewelacje, w tym i opowieść o biednych sierotkach i o spalonej wsi, której nie było. Wystarczy – prawda, że mocne? Przy całym wizjonerstwie jedno przynajmniej trzeba Kantorowi oddać z całym szacunkiem – gdyby nie on, być może nie znalibyśmy dokumentów dotyczących pewnego sporu – szerzej o nim za chwilę – w którym po raz pierwszy (według Kantora i za nim innych autorów) pojawiła się nazwa Dąbrowa. Dotarcie do owych dokumentów byłoby dla dąbrowskich historyków o tyle trudniejsze, że znajdowały się one wśród archiwaliów biskupiego Siewierza (w Księgach Grodzkich Starościńskich Siewierskich). O co toczył się spór? PROCES Będzin był w XVIII wieku miastem królewskim i stolicą niewielkiego starostwa (królewszczyzny), w skład którego – oprócz miasta i zamku – wchodziły także części wsi Ciężkowice, Długoszyn i Szczakowa. Po obu stronach traktu krakowsko-śląskiego, aż po Gołonóg, Zagórze i Siedlec, ciągnęły się łąki i role mieszczan będzińskich. Pomiędzy gruntami miejskimi znajdował się także łan wójtowski (około 20 hektarów), rozciągający się od rzeki Czarnej Przemszy, pomiędzy rolą plebańską a rolami mieszczan, w kierunku wschodnim dochodząc do lasu mieszczańskiego zwanego radocha. Do 1598 roku do wójtostwa należał także ogród, położony na wschód od kościoła (kaplicy cmentarnej) św. Tomasza, wymieniony z plebanem będzińskim za łąkę Mydliny (dzisiejsze Mydlice). Na skutek – jak byśmy to dziś powiedzieli – zbyt wysokich podatków część mieszczan wyprowadziła się z miasta i na pastwisku pod Radochą postawiła swoje chałupy. Jakiś czas później na podobny pomysł wpadli starosta będziński – Jan z Dębowej Góry Dembowski herbu Jelita (starosta w latach 1735-1775, później… biskup sufragan kamieniecki; był synem Antoniego Sebastiana Dembowskiego, starosty będzińskiego w latach 1724-1735) oraz jego ekonom Franciszek Korczakowski. Otóż zaczęli oni na tym samym terenie osadzać swoich własnych ludzi oraz wznieśli „Karczmę pod Lwem”. Pierwsi osadnicy, wsparci przez burmistrza Antoniego Ciszka (wszak byli jednocześnie mieszczanami będzińskimi) nie mogli znieść tej arogancji władzy i w 1755 roku wystosowali protest do Urzędu Ksiąg Grodzkich Starościńskich Siewierskich. Nie był to początek procesu – gdyż zachowane do dziś pismo jest odpowiedzią na niezachowaną Protestacyę Korczakowskiego – ale pozwala nam prześledzić główne punkty konfliktu. Mieszczanie oskarżali Korczakowskiego o to, że w roku 1754 mieszczanów różnemi czasy drogami zwyczaynemi do lasu Będzińskiego jadących bijąc, wozy rąbał, nadto (…) śmiało odpowiedział, że Prawo ma w kosach, siekierach y cepach (…) żadnego nie mając względu chałupę y karczmę w gruntach Mieyskich postawić kazał i grunta Mieyskie z oczywistą krzywdą Mieszczanów Będzińskich, Dąbrowianom w poprzek pozakrywać dopuścił. Doszło przy tym do poważnych rękoczynów: zginął Jan Grzebielus, a dąbrowianin Maciej Sikora pochwyciwszy jednego Mieszczanina odzienie na nim potargał. Sprawa trafiła przed sąd asesorski, który wydał odpowiedni dekret, ale spór nie został zażegnany. W 1758 roku zebrała się w Będzinie specjalna komisja, w skład której ze strony dąbrowian weszli: Błażej Lis, Stanisław Błaszczyk, Stanisław Trzcinka, Laurenty Zieliński i Franciszek Pawełczyk. Przesłuchano około stu świadków, opowiadających o wzajemnych uprzejmościach. Mieszczanie: Bitwy różne bywały, pasterzów miejskich chłopi dąbrowscy bili, za nimi siekierami ciskali, kaleczyli, naczynia mieszczanom rąbali, a to wszystko z pobudki Imci pana Ekonoma, Gołaszewski, sługa I.P. Korczakowskiego wszelkie krzywdy mieszczanom, czyni, napadłwszy którego w lesie Radocha, chłopom dąbrowskim trzymać każe a sam bije. Dąbrowianie, osadzeni przez Korczakowskiego, nie byli dłużni: gdy mieszczanie tłumem poszli na Dąbrowę Imci P. Korczakowski tam jadąc lubo miał z sobą pistolety to tylko dla bezpieczeństwa swego, jednak do nikogo nie strzelał. Mieszczanie dotychczas rebelie dwa razy czynili, zamek nachodzili, ludzi zamkowych i dąbrowskich porywali, bili, gonili, w łąkach, w zbożach w nocy szkody czynili. Do najciekawszych scen dochodziło chyba w owej nowo postawionej karczmie: to domostwo, które karczma nazywaią nie razem wywracali, ale powtórnie Mieszczanie naszli Dąbrowę i dopiero to domostwo wywrócili. W trakcie spotkania mieszczan z Korczakowskim w będzińskim ratuszu, ekonom tamował mieszczan chcąc ich wódką kontentować y posełał po dwa garce wódki – ot, taki staropolski obyczaj. Po wysłuchaniu stron, 2 października 1758 roku komisja wydała wyrok. Role mieszczan, zajęte przez Korczakowskiego, miały być zwrócone miastu, podobnie jak łąki leżące w miejscu zwanym Mrowce. Wyrok dla mieszczan będzińskich nie był zbyt korzystny. Oskarżono ich o spowodowanie (w latach 1749 i 1754) najazdów na wieś Dąbrowę zamieszkaną przez osadników starosty i Korczakowskiego. Za prowodyrów najazdów uznano Antoniego, Jana i Jakuba Ciszków, Marcina Strodołkę, Kazimierza i Szymona Gdeszów, Marcina i Jana Jędralskich, Pawła Szczerbę, Andrzeja Paprockiego i Stanisława Latosa. Uznano ich winnymi śmierci Jana Grzebielusa, a Stanisława Latosa dodatkowo o to, że z namowy innych siekierą się zamierzył na P. Korczakowskiego. Za ten czyn obłożony został infamią, pozbawiony prawa miejskiego i skazany na ścięcie. Kazimierz Gdesz, Jakub Jędralski i Antoni Ciszek dostali rok i 6 tygodni więzienia w murowanych piwnicach będzińskiego ratusza oraz po 50 grzywien, które mieli wypłacić wdowie po Grzebieluszu już po wyjściu na wolność. Pozostali mieszczanie uczestniczący w zamieszkach mieli zapłacić po 10 grzywien na potrzeby publiczne, pod którym to terminem rozumiano głównie remont ratusza. Za zniszczone budynki dąbrowianie mieli otrzymać 150 grzywien odszkodowania. Opisany spór, o którym wspominają wszystkie opracowania dotyczące historii Dąbrowy (Górniczej) nie miałby właściwie większego znaczenia, gdyby nie fakt, że był to do niedawna najstarszy zachowany dokument poświadczający istnienie (a poniekąd nawet genezę) tej osady. Tak uważał m.in. zmarły przed kilku laty Jan Przemsza-Zieliński, tak też sądzili jeszcze niedawno wszyscy piszący o Dąbrowie Górniczej lokalni historycy. Tymczasem istnieją jeszcze starsze dokumenty mówiące o początkach miasta, opublikowane po raz pierwszy w 2003 roku w mojej książce Na tropach legendy. Szkice z dziejów Zagłębia. Okazało się mianowicie, że w będzińskim archiwum parafialnym jeszcze do niedawna przechowywane były dokumenty, w których najstarsza wzmianka dotycząca Dąbrowy pochodzi przynajmniej z roku 1726. 25 lipca tego właśnie roku w kościele Świętej Trójcy w Będzinie ochrzczona została dziewczynka urodzona w Wańczykowie, której matką chrzestną była niejaka Anna Lisowa z Dąbrowy (de Dąbrowa). Dwa lata później (4 sierpnia 1728 roku) ta sama Anna wraz z Janem Wieczorkiem z Dąbrowy byli rodzicami chrzestnymi Wawrzyńca Stanisława gadzika. W roku 1731 pojawili się kolejni mieszkańcy Dąbrowy: Zofia Bałdyska, Jadwiga Wieczorkowa, Bartłomiej Bednarz, Katarzyna; w roku 1733 – Marina Bałdyska; w 1740 – Macej Sikora. Listę tę można znacznie wydłużyć, ale już przytoczone daty i nazwiska jednoznacznie wskazują, że rok 1755 nie jest najstarszą odnotowaną w dziejach wzmianką o Dąbrowie. OSADNICY Kiedy na rolach, zwanych później Dąbrową, pojawili się pierwsi osadnicy? Pewną odpowiedź dają już cytowane w poprzedniej części artykułu akta, którymi posłużył się Marian Kantor-Mirski. Jeden ze świadków ze strony mieszczan mówił o Panu Strusiu, Staroście Będzińskim, który niektóre chałupki popostawiał na Grontach Mieyskich Radocha zdawności zwanych. Inny z kolei podaje: Imci Pan Korczakowski niektóre chałupy y Karczme na własnych Grontach Mieyskich Dąbrowa nazwanych zaczął kazać stawiać. (Notabene – te słowa być może stanowiły kanwę historii, na której oparł się Kantor-Mirski, pisząc o dwóch Dąbrowach; do tej kwestii jeszcze powrócimy). Imć Pan Korczakowski to wspomniany poprzednio „ekonom” starosty – Franciszek Korczakowski. Funkcję tę (odpowiadającą w zasadzie roli wicestarosty) sprawował w latach 1735–1758, a więc już za urzędowania starosty Jana Dembowskiego. Ciekawa jest informacja o osadnictwie już za czasów starosty Strusia. W Będzinie dwóch starostów nosiło to nazwisko: Albrecht Struś herbu Korczak, starosta w latach 1686–1699 oraz Andrzej Struś (być może syn), także herbu Korczak, starosta w latach 1712–1723. W zależności od tego, na którego Strusia byśmy postawili, tak osadnictwo dąbrowskie możemy przesunąć na drugą lub trzecią dekadę XVIII stulecia (pamiętamy o Annie Lisowej z Dąbrowy w roku 1726) lub nawet końcówkę wieku XVII. To jednak nie wszystko. Dokładna analiza będzińskich ksiąg metrykalnych i innych dokumentów pozwoliła przesunąć początki Dąbrowy o dalszych kilkadziesiąt lat, aż do połowy XVII wieku. W tych dokumentach Dąbrowa pojawia się już w roku 1655, przy chrzcie dziecka Szymona Gołego i jego żony Reginy oraz w aktach wizytacji biskupiej z tego roku. Co więcej, nie było to pierwsze dziecko owych małżonków, gdyż w 1652 chrzcili swoje dziecko urodzone w Woli Koniecpolskiej. A że akta owej wizytacji mówią o wsi Dąbrowa seu Koniecpolska Wola, mamy zatem do czynienia bez wątpienia z tą samą miejscowością, której nazwa początkowo nie była jednoznacznie określona. Późniejsza wizytacja (1721) potwierdza to mówiąc o Dąbrowie seu Koniecpolskie. Na dzień dzisiejszy możemy zatem uznać, że rok 1652 jest pierwszym, w którym pojawia się Dąbrowa – najpierw jako Koniecpolska Wola, ale trzy lata później już jako Dąbrowa. Wśród mieszkańców wsi w latach 1654–1656 możemy odnaleźć jeszcze małżeństwo Grzegorza i Zofię Bednarczyków oraz Macieja Wieczorka. ZYGMUNT STEFAN KONIECPOLSKI Kim zatem był ów Koniecpolski, z którego woli powstała nowa wieś? W naszym przypadku chodzi oczywiście o Zygmunta Stefana Koniecpolskiego, pieczętującego się herbem Pobóg, sędziego ziemskiego sieradzkiego, a w latach 1642–1657 starosty będzińskiego. W okresie tym pojawia się na będzińskich dokumentach, jak choćby na zatwierdzonym własną ręką statucie cechu kowali i bednarzy (1644) przechowywanym w zbiorach będzińskiego muzeum. Sprawy urzędowe nie absorbowały go na tyle, aby zaniechać swoich historycznoliterackich zainteresowań, skoro w roku 1651 opracował Rodowód Domu Koniecpolskich. Urodził się w roku 1588 jako najmłodszy (czwarty) syn kasztelana rozpirskiego Mikołaja Koniecpolskiego i Zofii z Przerębskich. Już od najmłodszych lat przeznaczony był do służby wojskowej, choć równocześnie – przynajmniej do rokoszu 1606 roku, uczył się w Krakowie, razem z trzy lata młodszym od niego kuzynem Stanisławem Koniecpolskim, późniejszym sławnym hetmanem. W hierarchii urzędniczej piął się od młodzieńczych lat: w roku 1623 był starostą szczercowskim, 1626 – sędzią ziemskim sieradzkim. Tę ostatnią funkcje pełnił zapewne równocześnie ze starostwem będzińskim, skoro w 1648 roku wraz z województwem sieradzkim podpisał elekcję Jana Kazimierza. Żonaty dwukrotnie, po raz drugi w roku 1642 ze starościną będzińską Dorotą Gosławską, wdową po staroście Krzysztofie Gosławskim, dzięki której objął starostwo będzińskie. Wraz z żoną w latach 1644 i 1652 zapisał znaczną kwotę na rzecz Bractwa Różańca Świętego przy będzińskim kościele Świętej Trójcy, które w zamian, po śmierci darczyńców, w każdy poniedziałek (a w razie trudności w dniu następnym) miało odprawić Requiem za zmarłych małżonków. Z pierwszego małżeństwa miał trzech synów, z których wieku dorosłego dożył tylko Adam, któregom – jak pisał ojciec – w piętnastym roku do Niderlandy wyprawił i tam służył, na elekcję króla Władysława powrócił, acz bez woli mojej i jmci pana krakowskiego, niezaznał łaski naszej. Zmarł bezdzietnie około 1647 roku. Z dwóch córek Zofia Anna wyszła za mąż za niejakiego Bedlińskiego, z którego to małżeństwa urodził się Karol Bedliński, dla którego to m.in. dziadek Zygmunt spisał dzieje swego rodu. Prawdopodobnie też tą właśnie drogą – przez koligacje rodzinne – pojawił się w Będzinie kolejny starosta: Piotr Bedliński z Bedlina (starosta 1657 – po 1680). DWIE DĄBROWY Marian Kantor-Mirski pierwszy postawił tezę o istnieniu w XVIII wieku dwóch Dąbrów. Hipotezę tę wysnuł na podstawie dokumentów sporu z lat 1755–1758. Szczegółowa analiza tych dokumentów nie ułatwia zrozumienia toku myśli Kantorowej, a spowodowała jedynie lawinę zarzutów o niekompetencję i brak warsztatowego przygotowania naszego monografisty (z perełką w postaci mistyfikacji opartej na niepohamowanym i niekontrolowanym naukowo wizjonerstwie Kantora). Spróbujmy zatem na rzecz spojrzeć raz jeszcze, posługując się jako podstawą swoistą „dyskusją” toczoną między Kantorem (tekst zasadniczy opracowania o Dąbrowie Górniczej, wydany w 1994 roku) a Janem Przemszą- Zielińskim (przypisy i komentarze tamże). Zakładając (jak się w sumie okazuje – słusznie) dawne istnienie Dąbrowy, doszukuje się Kantor śladów owej osady w omawianych dokumentach. Ale wnioski, jakie z nich wyciąga, w istocie są niedopuszczalne. Zresztą cały ten fragment Kantorowego dzieła jest absolutnie niejasny, a wnioski, jakie płyną z jego lektury, jedynie potwierdzają słuszność tezy zawartej w ostatnich akapitach niniejszego szkicu. Żeby nie męczyć czytelnika zawiłymi meandrami cytowanych dokumentów można stwierdzić, że Marian Kantor-Mirski widział dwie Dąbrowy, jedną starościńską (tzw. Stara Dąbrowa) oraz mieszczańską, będzińską (Radocha, Dąbrowa). Położenie tej pierwszej da się oczywiście dokładnie określić – to wzgórze, na którym stoi budynek „Sztygarki” i Szkoły Podstawowej nr 4. Z kolei Radocha to nazwa pastwiska leżącego pod lasem należącym do Będzina. Rzecz w tym, że na dzień dzisiejszy nie da się dokładnie określić ani położenia tego lasu, ani pastwiska. Wiadomo jedynie, że leżały one na wschód od Będzina, gdzieś na pograniczu tego miasta i Dąbrowy Górniczej. Na przełomie XVIII i XIX wieku las ten już nie istniał. Położenie owej Radochy, a co zatem idzie także tej „mieszczańskiej” Dąbrowy widział Kantor mniej więcej w okolicach Koszelewa i kopalni Paryż. To położenie zdecydowanie bardziej odpowiada położeniu gruntu miejskiego (łan ziemi przylegający do Czarnej Przemszy), na którym osiedlili się pierwsi osadnicy z Będzina. Prawdopodobnie tego miejsca dotyczy zarówno zapiska o Woli Koniecpolskiej, jak i domach naprawianych przez starostę Strusia. Także dokumenty sporu mówią o dwóch grupach osadników, którzy nie mogli przecież budować swych domostw w tym samym miejscu. Z drugiej strony, mieszczanie zarzucali ekonomowi Korczakowskiemu, że zabiera właśnie owe grunty miejskie. Być może odpowiedź jest w wypowiedzi jednego ze świadków procesu, który zeznawał, że gronta dąbrowskie są w samym ciągu ról miejskich, ciągnące się do granic dóbr Jaśnie Oświeconego Xięcia Imć Biskupa Krakowskiego na pastwiskach i uwrociach miejskich. Najbliższe ziemie należące do biskupstwa krakowskiego to Łagisza (w granicach Księstwa Siewierskiego) oraz Gołonóg (wchodzący w skład tzw. klucza sławkowskiego) – w tym przypadku chodzić musiało raczej o Gołonóg. Być może zatem cała rzecz zasadza się o jeden i ten sam grunt, tylko z różnej strony obserwowany. Zwłaszcza że ciśnie się na usta jeszcze jedno pytanie bez odpowiedzi – dlaczego to owo nowsze, XVIII-wieczne osadnictwo, ochrzczone zostało mianem Stara Dąbrowa? Tematem owych dwóch Dąbrów jeszcze się w przyszłości myślę zająć, ale teraz podam jeszcze krótko dwa fakty. Pierwszy, raczej nie istotny i nie wnoszący do tematu niczego nowego, to pewna ciekawostka na jednej z XIX-wiecznych map Będzina. Otóż zaznaczono na niej dwa miejsca nazwane Dąbrowa: jedno już poza granicami miasta, czyli ówczesną Starą Dąbrowę i drugie tam, gdzie dziś znajduje się będzińska dzielnica Koszelew. Drugi fakt jest znacznie donioślejszy i pewnie rozwiązuje zagadkę: otóż w okolicy istnieje jeszcze jedna Dąbrowa, tylko że już po drugiej stronie Białej Przemszy, a więc za dawną granicą (już w zaborze austriackim. Chodzi oczywiście o Dąbrowę Narodową, wchodzącą dziś w skład Jaworzna. Otóż ta Dąbrowa do końca XVIII wieku wchodziła w skład dóbr klucza sławkowskiego (a więc razem z ze znacznym obszarem dzisiejszej Dąbrowy). Z „naszą” Dąbrową nie ma ona zgoła nic wspólnego, a mogła się przyczynić do owej konstrukcji myślowej mówiącej o dwóch Dąbrowach. (A jeśli dodamy, ze czasami i Reden nazywany był Kolonią Dąbrowa – tak na przykład na tzw. mapie kwatermistrzostwa i w aktach metrykalnych parafii w Będzinie – to tych Dąbrów mamy przynajmniej ze cztery…) DĄBROWIANIE A POTOP SZWEDZKI „Potop” szwedzki na ziemi, którą zwiemy dzisiaj zagłębiowską, urósł do niebanalnej legendy. Wiemy o zniszczonych miastach i zamkach, zrabowanych dobrach, zgwałconych kobietach… – ale czy na pewno wiemy. Okazuje się, że z „Potopem” u nas było tak, jak z kradzieżą samochodów na Placu Czerwonym. Zainteresowanego czytelnika odsyłam do książki Szwedzi w Będzinie (można ją znaleźć na tym blogu) – tutaj w skrócie tylko powiemy, że jedyny oddział szwedzki, jaki pojawił się w naszej okolicy w tamtym jakże ciemnym dla Rzeczypospolitej okresie, liczył jeden regiment rajtarów (czyli około 400 ludzi), a miał za zadanie zaopatrzenie armii szwedzkiej oblegającej Kraków. Do niewielkiej potyczki doszło pod Wojkowicami Kościelnymi, kiedy to regiment piechoty pułkownika Wolffa opuścił Siewierz i podążał do Będzina na spotkanie ze Stefanem Czarnieckim. Do spotkania nie doszło, gdyż właśnie pod Wojkowicami dopędzili ich rajtarzy Wacława Sadowskiego (w służbie szwedzkiej) i zmusili do przejścia na stronę Karola Gustawa. Co to ma wspólnego z Dąbrową? Otóż według Mariana Kantora-Mirskiego w czasie potopu szwedzkiego Stach i Jaśko Bednarczyki (czyżby synowie wzmiankowanych w latach 1654–1656 Grzegorza i Zofii?) Krzych Kasprzak i Kuba Chrząściel na ochotnika poszli do oddziału Wolfa, co stał w Siewierzu i tłukli obuszkami Szweda, aż dziw brał wszystkich. Maciek Stach i Bartek Bałdys też nieusiedzieli w domu. Wyrwawszy się na wole poszli do Dankowa pod Krzepice i tu zaciągnęli się do drużyn Warszyckiego. Przy oblężeniu warowni milickiej pierwsi wdarli się na bastjon i toporami utorowali drogę towarzyszom. Ich zasługa, że Lindorn opuścił Pilicę a rajtary jego bez pluderków uciekały. Skąd Kantor czerpał te informacje – zostało już jego tajemnicą. Dopowiedzmy tylko, że regiment Wolffa znalazł się w Siewierzu w wyniku postanowień kapitulacyjnych miasta Krakowa – tutaj, pozostając pod komendą Czarnieckiego, mieli czekać na jego decyzję o opowiedzeniu się po którejś ze stron konfliktu. Czy w tym czasie Wolff prowadził nowe zaciągi – raczej wątpliwe. Bardziej prawdopodobne, że owi dąbrowianie – zakładając ich rzeczywiste istnienie – mogli przyłączyć się do powstającej na siewierszczyźnie antyszwedzkiej partyzantki, inspirowanej także przez wspomnianego Stanisława Warszyckiego, pana na Dankowie. Jeśli przyjmiemy za fakt, że Dąbrowa powstała za starostwa Zygmunta Stefana Koniecpolskiego, nie zdziwi nas także – tak wyśmiewana przez Jana Przemszę-Zielińskiego – informacja Kantora o zniszczeniu wioski. Szczegółowość przedwojennego monografisty zakrawa wprawdzie na mistyfikację, ale trzeba przyznać, że po raz kolejny miał on jakieś szczególne wyczucie dawnych dziejów, pozwalające mu niejako intuicyjnie wędrować po meandrach naszej regionalnej, wciąż jeszcze nie do końca odkrytej, historii. W czasie potopu szwedzkiego w r. 1655–56 wioska została spaloną, a ludność męską popędzili Szwedzi pod Częstochowę do robienia podkopów. Z liczby 85 gospodarstw pozostało zaledwie kilkanaście, a mianowicie: Szymona Gołego, Pająka, Bałdysa, Lisa, Bednarczyka, Chytrego, Ciołka, Kasprzyka, Wieczorka, Kuli, Trybulskiego i Owaka. Gdy przed najazdem szwedzkim ludność wioski wynosiła 460 dusz, to po spaleniu nie przekraczała 120 osób. W liczbie tej znajdowało się około 40 dzieci, których rodzice przepadli bez wieści w czasie napadu szwedzkiego. Bezdomnemi sierotami w wieku 7 do 11 lat, zaopiekowali się wyżej wymienieni, wyznaczając na głównego opiekuna Krzemińskiego, który uszedłszy z rąk szwedzkich, po trzechmiesięcznem tułaniu się w borach, zjawił się we wsi, również jako bezdomny. Wymienione przez Kantora liczby radziłbym opatrzyć znakiem zapytania, ale reszta godna jest zastanowienia. Zwracają uwagę zwłaszcza nazwiska Szymona Gołego, Bednarczyka i Wieczorka, występujących także w dokumentach metrykalnych z lat 1654–56. DĄBROWA – CÓRKA BĘDZINA Pisałem już o położeniu roli wójtowskiej, która stała się podstawą do osadnictwa dającego z kolei początek istnieniu osady o nazwie Dąbrowa. Rzeczą ciekawą może być także prześledzenie wcześniejszych dziejów owego gruntu, tym bardziej że w kwestii tej możemy się cofnąć aż do wieku… XIV. Otóż grunt ten jest tożsamy z łanem wójtowskim, jaki król Kazimierz Wielki przyznał pierwszemu będzińskiemu wójtowi, Hinko Ethiopusowi, w akcie lokacyjnym miasta z 5 sierpnia 1358 roku: Tenże Hinko wraz ze swymi następcami otrzyma w posiadanie tytułem wójtostwa jeden łan i dwa place do własnego użytku. Grunt ten – wraz z tytułem wójta – był oczywiście dziedziczny, co zazwyczaj sprowadzało się do obiektu handlu. Trudno powiedzieć, w jakich okolicznościach łan ten znalazł się w rękach szlachcica Gaspara Gutowskiego, który z kolei scedował go na rzecz starościny Doroty z Orzelskich Popowskiej (żony dworzanina królewskiego Jana Popowskiego z Popowa, starosty będzińskiego w latach 1624 – przed 1629). Dorota po śmierci męża-starosty wyszła z kolei za mąż za Krzysztofa Gosławskiego herbu Oksza (starostę będzińskiego w latach przed 1629 – przed 1642). Uważny czytelnik pamięta zapewne, że po śmierci Gosławskiego obrotna starościna wyszła za mąż za Zygmunta Stefana Koniecpolskiego – i tak koło się zamyka. Faktem jest, że gdzieś na przestrzeni XVI w. dziedziczne wójtostwo będzińskie zostało zlikwidowane na rzecz starostwa – pozostał tylko urząd wójta sądowego, czyli podwójciego. Chyba podobnie rzecz się miała z położonymi nieopodal łąkami około rzeki, które mieszczanie będzińscy także uważali za swoje od czasu przyznania ich miastu dekretem króla Zygmunta Starego w roku 1535. Nie godził się na to ówczesny starosta będziński – Marcin Myszkowski herbu Jastrzębiec (starosta w latach 1528–1538), który wcześniej grunty te sobie po prostu przywłaszczył i mimo wyroku królewskiego ani myślał oddać. Tak to w Najjaśniejszej Rzeczypospolitej wyglądała kohabitacja wójta (później burmistrza) i starosty… To właśnie na owych gruntach i łąkach, z nadania królewskiego miłościwie panującego Kazimierza Wielkiego (którego 700-lecie urodzin obchodzimy właśnie w tym roku) mieszczanie będzińscy wznieśli swe pierwsze chałupy, o które później stoczyć musieli krwawy spór. Chałupy te dały początek dzisiejszej Dąbrowie Górniczej. Prawda, że inspirujące? * * * Pierwsza wersja tekstu (Kiedy powstała Dąbrowa Górnicza_) została opublikowana w Na tropach legendy…, Będzin 2003 Znacznie rozszerzona wersja w „Nowym Zagłębiu”, nr 2 i 3/2010. Ta jest jeszcze nieco uzupełniona i uaktualniona.

wtorek, 9 sierpnia 2011

WAKACJE Z HISTORIĄ

Chociaż bez przesady, bo w tym roku tej historii było jednak niewiele. Nawet żaden zamek nie miał być zaliczony, co się jednak ostatecznie nie udało. Ze względu na dwumiesięcznego Antosia tegoroczny urlop miał charakter raczej lajtowy, z nastawieniem na rekreację. Wakacje jak z dawnych powieści dla młodzieży: rzeka, las, przygoda. Jeśli na moje Ujejsce mówię czasami, że to wieś, to właśnie zmieniam zdanie. Tam gdzie byliśmy, zaraz kończył się asfalt, bociany latały nad głową a dzieci mogły obserwować jak się doi krowę. Dla mnie te sceny, choć w podtoruńskim krajobrazie, wypełniają wspomnienia z dzieciństwa, ale już moim dzieciom muszę tłumaczyć, że mleko pochodzi od krowy, a nie ze sklepu.
Cel - Pilica. W jednym atlasie turystycznym Polskim znalazłem te miejscowość - Sudzinek - zaznaczoną jako atrakcja turystyczna ("plaże nad Pilicą"). Okolica piękna niczym skansen, ledwie ruszona zębem czasu.




Bałem się tylko, żeby mi bociany na samochód nie narobiły...
Pogody na kąpiele w rzece w zasadzie nie było zbyt wiele, dzień, może dwa, kiedy nie miałem przy sobie aparatu. Dlatego na tych fotkach niewiele będzie błękitnego nieba. Brak słońca akurat mi nie przeszkadza, więc najlepszy tata na świecie mógł zabierać swoją progeniturę na piesze i rowerowe wycieczki po okolicznych lasach i łąkach.



Długo tak jednak nie wytrzymaliśmy, więc trzeba się było gdzieś ruszyć. Najbliżej była Włoszczowa (dworca niestety nie oglądaliśmy:-) a stamtąd rzut kamieniem Czarnca, miejsce, z którego pisał się Stefan Czarniecki, bohater naszego hymnu. Ze względu na luki w wychowaniu patriotycznym w polskiej szkole za panowania Aleksandry Hall i Platformy O. sam się musiałem wziąć do pracy i powiedzieć dzieciom kto to taki. Marta, zafascynowana sienkiewiczowską "Trylogią" co nieco wiedziała. Po raz kolejny bezskutecznie mogłem też polecić moich "Szwedów w Będzinie", ale wszak nie od dziś wiadomo, że najtrudniej być prorokiem we własnym domu.


Podobno w tym miejscu stał niegdyś drewniany dwór Czarnieckich. Poniżej kilka tablic umieszczonych na zewnątrz kościoła ufundowanego w Czarncy przez Stefana. Niestety była sobota i ani do środka, ani do izby pamięci mieszczącej się w pobliskiej szkole, wejść nie mogłem.




Generalnie z Kramlą mieliśmy nieco odmienne plany wycieczek - ja na przykład chciałem zobaczyć dąb Bartek (a przy okazji resztki nowożytnego hutnictwa w Samsonowie i kamienne kręgi) a ona... najgrubszą w Polsce lipę. Kto wygrał? Pojechaliśmy oglądać lipę. Ciekawa historia była z nią związana, jako że otoczona jest płotem, a to ze względu na pątników, którzy... obgryzali jej korę. Podobno miała jakiś zbawienny wpływ na uzębienie. Obok lipy (jej wiek oblicza się na jakieś 700 lat) w XIX wieku stanął kościół, a na nim wizerunek świętej bodajże Apolonii, patronki dentystów - spójrzcie na to narzędzie, które trzyma w ręku.



Jechać oglądać tylko lipę, to byłaby lipa, więc po drodze odbyliśmy małą wycieczkę krajoznawczą, zakończoną bezskutecznym wędkowaniem (to znaczy jakiś tam skutek był: splątana żyłka). Przy dębach upamiętniających jakiś bój powstańców styczniowych nie zatrzymaliśmy się, ale już przy XVI-wiecznym zborze ariańskim owszem. Inna sprawa, że konia z rzędem temu przejeżdżającemu turyście, który będzie wiedział, obok czego przejeżdża.


Żadnej, nawet najmniejszej informacji tam człowieku nie uświadczysz. Zagadaliśmy jakąś mieszkankę onej Silniczki, która o tym fakcie mówiła z żalem. I o tym, że wójt skończył historię, ale widać jakoś mu z historią nie po drodze. Może arianie mu nie leżą?
Do środka dostać się trudno. To znaczy można wejść, byle ostrożnie, do piwnicy, gdzie naprawdę ciężko wytłumaczyć dzieciom, że tu kiedyś modlili się ludzie. Ostatnio swoją przystań znalazło tu panie z miejscowego Koła Gospodyń Wiejskich, ale nie sądzę, aby się tutaj modliły. Są jeszcze drzwi do głównego pomieszczenia, ale solidnie zamknięte. jedyne okno ponad pół metra nad moją głową, wziąłem więc Dominikę na barana, żeby mogła zrobić zdjęcie. Drzwi widoczne na wprost prowadzą chyba na strych, ale takiego barana nie jestem już w stanie z siebie zrobić...


Kawałek dalej Żytno - kolejna miejscowość na mapie turystycznej polski i kolejny zapomniany przez ludzi i historię zabytek. Gdyby nie chaszcze, gąszcz pokrzyw i stada ślimaków, które można rozdeptać, to byłby nawet malowniczy widok. Typowy polski dwór, typowa polska ruina.



Nie bacząc na wiszącą w wejściu tabliczkę surowo zakazującą wstępu, weszliśmy jednak. Tak to już jest, żeby dzieciom powiedzieć coś o życiu w dawnych dworkach i o tym, jak se to życie skończyło, trzeba złamać prawo. Zdjęć w środku nie robiłem - doprawdy, nie było po co. I tak trzeba było uruchomić wyobraźnię. Z tym akurat problemów nie było, bo jedną z tegorocznych wakacyjnych lektur była "Cukiernia pod amorem" - szczerze polecam, nie tylko kobietom.
Nieco - ale naprawdę tylko nieco - lepiej było w Koniecpolu. Kolejne miejsce naznaczone dawną świetnością, Koniecpolskich, potem Potockich. Kościół oczywiście był zamknięty, a szkoda, wszak Koniecpolscy akurat mnie interesują - jeden z nich był starostą w Będzinie i założycielem Dąbrowy (dziś: Górniczej). Pałac, który zdaje się wrócił do jego późniejszych właścicieli - Potockich - można oglądać właściwie tylko z zewnątrz. Nie żeby był, zamknięty, ale naprawdę niewiele w nim się zachowało.




Dziewczynom - zwłaszcza Sarze - marzył się spływ kajakowy. A że tata nie był przeciwny, zdecydowaliśmy się - w przerwie między burzą a ulewą - na ten karkołomny wyczyn. Pilica niby jest rzeką dość spokojną, ale niekoniecznie wówczas, gdy płyną dzieci. Marta z Dominiką w kajaku były same, ja z Sarą i Milenką - Kramla została z Antosiem. Źle nie było, ale przeżyliśmy traumatyczne chwile. Kilka godzin wiosłowania i wykaraskiwania się z plątaniny drzew i korzeni wszystkim dało się we znaki. Dziewczyny miały serdecznie dość, tata jak widać był zadowolony.




Ostatniego dnia rzutem na taśmę zrobiliśmy jeszcze jedną, najdłuższą wycieczką. Kiedy już myślałem, że po raz pierwszy nie zobaczę latem żadnego nowego zamku, znaleźliśmy się w Chęcinach. Ileż to razy mówiłem o tym zamku przy okazji oprowadzania po zamku w Będzinie - chodzi o analogie architektoniczne. Teraz miałem okazję zobaczyć go na własne oczy. Zamek jak zamek, tzw. trwała ruina. Natomiast widoki z niego - bezcenne. Na miasto Chęciny patrzyło się niemal jak na makietę.



Z Chęcin tylko kawałek był do Tokarni, gdzie mogliśmy jeszcze raz bliżej przyjrzeć się podkieleckiej wsi. Jeszcze jeden dworek, tym razem oczywiście "wypasiony", drewniany, z początku XIX wieku.


Jak widać poniżej, każdy w skansenie szukał czegoś dla siebie. Dziewczyny pewnie tego nie przyznają, ale rozglądały się zapewne za świętym spokojem.


Tak to już jest na rodzinnym urlopie...
Jeszcze tylko Sara pośród rzeźb: