poniedziałek, 13 grudnia 2010

UKRYTE STRONICE



Tym razem będzie trochę snobistycznie. Bo książka nie moja, tylko – o mnie. Co prawda nie cała, tylko fragment, ale zawsze.
Ale najpierw dwa słowa tytułem wstępu. Jako pracownik będzińskiego Muzeum, do tego zajmujący się tematyką żydowską, siłą rzeczy poznałem nieco Żydów - albo dawnych mieszkańców Będzina, albo ich potomków. Pewnego słonecznego dnia do Będzina przyjechała Erin Einhorn. Mówiła, że jest dziennikarką z Filadelfii i chce napisać książkę o tym, jak jej mama została uratowana w czasie Holokaustu przez polską rodzinę. Pomogłem jej odnaleźć tę rodzinę. Później widzieliśmy się kilkakrotnie. Nasz kontakt choć rzadki, był na tyle ciekawy, że często o nim opowiadałem. W międzyczasie Erin rzeczywiście napisała i wydała w Stanach swoją książkę, która cieszyła się dużym zainteresowaniem. W roku 2010 przetłumaczyło ja i wydało w Polsce krakowskie wydawnictwo „Znak”.
Trochę gorzki śmiech budziło we mnie zdanie umieszczone w podziękowaniach: „Jarosław Krajniewski, prawdziwy ambasador Będzina, gościł mnie w swoim mieście.”
Poniżej fragmenty pierwszego rozdziału. To także moja historia, choć widziana innymi oczami. Cała książka jest dosyć ciekawa dla kogoś, kto interesuje się Holokaustem oraz stosunkami polsko-żydowskimi.



Będzin okazał się sporo większy, niż mi się zdawało, i znacznie bardziej miejski w charakterze. Wyobrażałam sobie kury i kozy na ulicach, gdy tymczasem autobus z dworca kolejowego wysadził nas na poboczu spowitej smogiem autostrady, w pobliżu centrum miasta, gdzie dwu- i trzypiętrowe budynki z betonu i cegły kłóciły się o miejsce wzdłuż zatłoczonego chodnika. Młody miejski historyk Jarek Krajniewski był zachwycony, że interesujemy się jego miastem, i z entuzjazmem oprowadził nas po średniowiecznym zamku i jego podupadłym sąsiedztwie. Kontakt z Jarkiem nawiązałam tydzień wcześniej, umawiając się na tę wycieczkę, a teraz spacerowałam po ulicach, gdzie zaczęła się historia mojej rodziny. To było niesamowicie emocjonujące. Ludzie wydawali się przyjaźnie nastawieni, machali do Jarka i pozdrawiali nas ciepło. Mimo to wciąż nie mogłam pozbyć się z głowy ostrzegawczych podszeptów. Martwiłam się, że patrzą na nas i widzą, że jestem Żydówką. Unikałam kontaktu wzrokowego. Zdjęcia robiłam tylko ukradkiem. Tak długo oglądałam się przez ramię, że gdy Jarek raptem przystanął i uśmiechnął się, omal na niego nie wpadłam.
- Co się stało? – zapytałam, rozglądając się dokoła.
- To on – odparł, wskazując kiwnięciem brody, na pobliski budynek. – Dom, o który pytałaś.
Przyglądałam się jego twarzy przez minutę, nie do końca pewna, co takiego powiedział ani czy w ogóle pytałam go o dom. Wreszcie przypomniałam sobie, że gdy spotkaliśmy się przez wspólnego znajomego w Krakowie, podałam Jarkowi stary adres mojej rodziny. Uświadomiłam sobie, gdzie jestem. Przed budynkiem, który był celem mojej podróży do Polski.
Powiodłam wzrokiem za spojrzeniem Jarka ku szerokiej dwupiętrowej kamienicy z różowawej cegły, przykrytej warstwą brudu. Był to jedyny budynek na całej przecznicy, który nie przylegał do chodnika. Przycupnął nie wiedzieć czemu sześć metrów od ulicy, za kwadratem nagiego trawnika, rozłożystym, grubym drzewem i irytująco brzydką aluminiową szopą. Dom jakby wręcz się ukrywał. Podobnie jak miasto, okazał się znacznie większy, niż się spodziewałam, i o wiele bardziej nowoczesny, ale zarazem bardziej obskurny. Cegły wydawały się ułożone niestarannie, rzędy okien – po siedem na drugim i na pierwszym Pietrze – jakby gapiły się na mnie nieprzytomnie spod opadających powiek. Na balustradzie balkonu na drugim piętrze suszyła się bluza od dresu.
Raptem poczułam, że zaparło mi dech w piersi. Uprzytomniłam sobie, że wstrzymywałam oddech i gwałtownie wypuściłam powietrze z przepełnionych płuc. Staliśmy jak wrośnięci w trotuar i oglądaliśmy dom. Czekaliśmy. Zdaje mi się, że to Magda w końcu przerwała milczenie.
- Myślisz, że jeszcze tu są? – spytała.
- Wątpię – odparłam, ciągle wpatrzona w budynek. – Minęło mnóstwo czasu.
Naprawdę mnóstwo. Dokładnie pięćdziesiąt pięć lat, pięć miesięcy, dwa tygodnie i trzy dni, od kiedy mój dziadek zaprosił ich do mieszkania w swoim domu, a potem opuścił Polskę na zawsze. Wciąż jednak była nadzieja, że za jednym z tych okien odnajdę ludzi, którzy uratowali życie mojej matce. Po przeszło pół wieku ciągle mogą tu mieszkać, suszyć pranie na poręczach balkonu. Znów usłyszałam pulsowanie tętna w głowie. Po raz kolejny znalazłam się na skalistym urwisku i modliłam się o łatwe zejście w dół, o łatwe wyjście z sytuacji. (…)
Skuliłam się ze strachu, gdy drzwi uchyliły się powoli i ukazała się w nich twarz kobiety. Omal nie schowałam się pod schodami.
Jarek przedstawił się i zapytał kobietę, czy znała mieszkających tu niegdyś rodzinę Skowrońskich. Kobieta zawahała się i sceptycznie mierząc wzrokiem stojących przed nią nieznajomych, wolno pokiwała głową. Powiedziała coś po polsku, wskazała na niebo, a potem zniknęła w głębi mieszkania. Była to wieść, której się obawiałam i na którą zarazem liczyłam:
- Nie żyją? – zapytałam.
- Co ty – odparł Kris, klepiąc mnie żartobliwie po ramieniu. – Mieszkają na górze.
Oniemiałam. Na górze? Ciągle tu są? Jak to? A jeśli pójdziemy na górę, a oni zatrzasną nam drzwi przed nosem? Moi przyjaciele już byli w drodze na piętro. Przyspieszyła kroku, żeby ich dopędzić. (…)
Gdy nikt nie otwierał, poczułam przypływ ogromnej ulgi i błagalnie poprosiłam moich przyjaciół, żebyśmy stąd wyszli. Przypomniałam, że ucieknie nam powrotny pociąg do Krakowa, ale oni uparli się, żeby porozmawiać z sąsiadami. Postanowili zadzwonić do jeszcze jednych i jeszcze jednych drzwi, aż w wąskiej klatce schodowej podszedł do nas mężczyzna z żoną, którzy mieszkali po drugiej stronie korytarza, i jeszcze starsza kobieta, która wyszła, aby zbadać, o co całe zamieszanie. Jarek zwrócił się do nich w dość oficjalnym, jak mi się zdawało, tonie z zapytaniem, czy wiedzą, że ich sąsiadka, pani Skowrońska, w czasie okupacji udzielała schronienia żydowskiemu dziecku. Sąsiedzi byli wyraźnie zaskoczeni, ale zdawało się, że mówią: „Ukrywała żydowskie dziecko”. Potem zaczęli mówić jeden przez drugiego, uśmiechać się, kiwać głowami i przekrzykując się nawzajem, opowiadać historię, którą usłyszeli od sąsiadki. Wychwyciłam kilka słów: „Dziecko”. „Żydówka”. „Wojna”.
- Pani Skowrońska opowiedział im o twojej matce – szepnęła do mnie Magda. – Cały czas o niej opowiadała. Już nie żyje, ale jej syn ciągle tu mieszka. – Moi przyjaciele zaczęli wskazywać na mnie, mówiąc po polsku „córka”. „To córka dziecka, które mieszkało z panią Skowrońską”. Sąsiedzi opowiadali dalej, gestykulując żywo. Staruszek wskazał na drzwi Skowrońskiej, ale powiedzieliśmy mu, że nikogo nie ma w domu.
- Nie, są w domu, są w domu – chyba to właśnie mówił mężczyzna, obchodząc nas dookoła i pukając do drzwi. Nie było odpowiedzi, więc staruszek zapukał raz jeszcze, tym razem mocniej.
- SKOWROŃSKI! – wrzasnął, grzmocąc w drzwi jak gliniarz z nakazem aresztowania. – MASZ GOŚCI! (…)
I wtedy otwarły się drzwi, zza których wyłoniła się twarz starszego, zakłopotanego mężczyzny. Zobaczyłam niebieskie, rozszerzone strachem oczy, otulone siateczką miękkich zmarszczek. Mężczyzna mrugał szybko, jakby właśnie wyrwano go ze snu. Potem wszyscy zaczęli mówić naraz, wskazywać palcami i kiwać głowami – Kris, Magda, Jarek, staruszek o mocnej pięści, jego żona, pani z naprzeciwka – ich głosy tworzyły brzęczącą kakofonię słowiańskiego rozgwaru. (…)
- Mam na imię Erin – powiedziałam. Mężczyzna przedstawił się jako Wiesław. Zaprosił nas do pokoju dziennego, małego, prostokątnego pomieszczenia z dwoma oknami wychodzącymi na ulicę, rozsypującą się wersalką oraz kwadratowym stołem, otoczonym krzesłami pochodzącymi z różnych kompletów. (…) Sięgnęłam do torebki po zdjęcie mojej matki w wieku trzech lat z ojcem i ciemnowłosą kobietą. Wręczyłam je Wiesławowi. Natychmiast się ożywił.




- Mój Boże – szepnął, przymykając oczy i otwierając je znowu. – To moja matka.
Zrozumiałam. Uśmiechnęłam się, dotknęłam jego ramienia i wskazałam na dziewczynkę na zdjęciu.
- Moja matka – powiedziałam po polsku.
Wiesław przeniósł wzrok na mnie, a potem z powrotem na fotografię. Nie potrzebowałam więcej dowodów. Wziął mnie w ramiona i rozpłakał się.
- To była moja siostra – wyjąkał. Oczy nabiegły mu łzami. – Byłem dla niej starszym bratem.

4 komentarze:

  1. Bardzo interesujący fragment, wzruszająca historia...

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, wiele takich jest w żydowskim Będzinie.

    OdpowiedzUsuń
  3. ambasador m.Będzina...jakież celne określenie

    OdpowiedzUsuń
  4. Wojenna rzeczywistość splotła w ten sposób wiele takich polskich i żydowskich rodzin. Zawsze się zastanawiam jak te ukrywane, czasem cudem ocalone dzieci odnalazły się w późniejszym świecie. Jako matce trudno mi sobie wyobrazić takie nagłe oderwanie dziecka od rodzinnego domu i zastąpienie go innym. Straszne ...

    OdpowiedzUsuń