poniedziałek, 6 października 2014

POCZTÓWKI Z WAKACJI

Znowu, jak widzę, ciężko mi po wakacjach *to już październik!!!) wrócić do regularnego pisania na blogu. Zaległości dużo, jak zwykle, zagłębiowskie tematy też czekają, ale najpierw wspomnienie lata.

Po powrocie z NRD mieliśmy parę dni oddechu, w czasie których rodzina się trochę rozjechała. Domi pojechała na oazę, a reszta przez Toruń/Sławkowo (gdzie zostawiliśmy Martę i Sarę) udała się pod namiot na Mazury. Wyprawa miała na celu wędrówkę szlakiem... Pana Samochodzika. Zaczęliśmy jednak od Starych Jabłonek.

Z dwójką dzieci - na dodatek płci obojga - czuliśmy się jak "ludzie sukcesu", którzy najpierw zrobili karierę, a potem udało im się jeszcze doczekać potomstwa... W sumie pod tym względem rzeczywiście było lajtowo. Wyjazd całą rodziną był zaplanowany na początek sierpnia, ale o tym może innym razem. Teraz odpoczywamy.

Stare Jabłonki... Coś mi ta nazwa mówiła, ale nie wiedziałem co. Dopiero na miejscu skojarzyłem, że jakiś czasu temu oglądałem w TV relacje z jakiegoś turnieju (Mistrzostwa Europy?) w siatkówce plażowej. Rozbiliśmy się nad Szelągiem Wielkim w sosnowym lesie z widokiem na jezioro.

Plażyczka była niewielka, ale dla dzieci w sam raz. Ten brzuchatek w tle to niestety ja.
Obok nas atrakcja turystyczna - kanał i tunel, jeszcze z XIX wieku. Fantastyczny był widok, jak do tego tunelu wpływał statek pasażerski. Środkiem było też przejście na Szeląg Mały, gdzie chodziliśmy na lody - podobno jedyne takie "tunelowe" przejście w Polsce.

Krajniewscy jak zwykle miejsce, na które przyjachali, traktowali głównie jako miejsce wypadowe do wycieczek po okolicy. Przede wszystkim REGGAE TOWN - Ostróda. Do festiwalu pozostawało jeszcze parę tygodni, ale trójkolorów w całym mieście było sporo. Nawet foldery reklamowe (a ja zawsze pierwsze co, to wchodzę do punktów informacji turystycznej) były ze zdjęciami Kamila Bednarka...

W Ostródzie był zamek, którego nie mogłem przegapić, choć bez rewelacji. Niby w muzeach robić zdjęć nie wolno, ale:
Jak znalazłem makietę, też się oczywiście nie mogłem oprzeć.
Milenka i Antek od muzeów wolały jednak place zabaw i lody.
Załapaliśmy się nawet na bitwę pod Grunwaldem. Spodziewając się tłumów rekonstruktorów i gawiedzi (słusznie), pojechaliśmy dzień wcześniej na tzw. próbę generalną. Wszystko OK, osady zbudowane, turnieje rycerskie, damy - wszystko jak trzeba. Jak się zaczęła próba - lekka konsternacja: nie wiedziałem że to wygląda jak parada LGBT. Potem to sobie wytłumaczyłem, że i w średniowieczu były podobne zabawy jarmarczne. Wiedziałem, że kogoś znacznego nisą, ale dopiero później, oglądając fotki, zauważyłem, że to mój znajomy:)
Pod pomnikiem grupa Niemców próbowała sobie zrobić klimatyczną fotkę, ale Milenka przez kilkanaście minut nie chciała im wyjść z obiektywu - pewnie też ją mają na zdjęciach.
Muzeum bitwy grunwaldzkiej najciekawsze może nie jest, ale to warto zobaczyć:
Nawet zła pogoda nie stała na przeszkodzie poznawania okolicy, zwłaszcza że tuż obok naszego pola namiotowego był bunkier flankujący dawną linię kolejową.
W skansenie w Olsztynku Antek zobaczył traktor. I MUSIAŁ do niego wejść.
A sam skansen bardzo ciekawy - jego początki sięgają pierwszych lat XX wieku, kiedy znajdował się jeszcze w Królewcu. Niektóre z tych chałup były przenoszone kilka razy z miejsca na miejsce.
W niedzielę wybraliśmy się do Gietrzwałdu - takiej Jasnej Góry na północy. Podobno jedynie miejsce gdzie Maryja przemówiła po... Polsku (za co w XIX wieku mogła być aresztowana). Tego dnia Milenka czuła się bardzo źle, słaniała się na nogach, więc do cudownego
źródełka musiałem nieść ją na barana. Napiła się i... ożywiła!!!

Dzięki Antkowi, który na jednym miejscu długo nie usiedzi, w czasie Mszy miałem okazje trochę pozwiedzać różne zakamarki kościoła.
Obok był oczywiście plac zabaw, zresztą bardzo ładny i malowniczo położony - Gietrzwałd mogę polecić z czystym sercem.
Po jakimś tygodniu zwinęliśmy się i pojechaliśmy nad Jeziorak. Pole namiotowe nazywa się Binduga. jeśli ktoś zna Jeziorak to wie, ze z jednej strony jest ściana lasu, a z drugiej cywilizacja. My bylismy tam, gdzie ściana lasu. Najbliższe gniazdko z prądem jakieś dwa kilometry wzdłuż jeziora. Najbliższy sklep - po drugiej stronie. Czułem się jak ponad 20 lata temu na Rytych Błotach. Ten sam klimat. Jeszcze nigdy nie pojechaliśmy w wakacje drugi raz w to samo miejsce, ale na Bindugę chętnie bym wrócił. Warunek - dobra pogoda. Ludzie tam jeżdżą juz od lat kilkudziesięciu lat - pojawiło się trzecie pokolenie stałych bywalców.
A jak już wyczailiśmy, że w pobliskim ośrodku TVP można pożyczyć kajak za 25 zł na dobę, to już w ogóle byliśmy bingo. Do sklepu, do knajpy, w nocy na środek jeziora...
Któregoś dnia pan cieć (tak się kazał nazywać) przyniósł mi siatkę świeżo ułowionych ryb. I musiałem stanąć na wysokości zadania, choć nigdy żadnego zwierzęcia większego od szerszenia nie ubiłem (no może jeszcze trochę myszy wytrułem). W każdym razie obiad tego dnia mieliśmy zapewniony.
Jasne, że i tam, choć zadupie, nie siedzieliśmy cały czas na miejscu. Przede wszystkim - Szymbark. Drugi po Malborku pod względem wielkości zamek ceglany w Polsce. Niestety, na zupełnej prowincji, z dala od ruchu turystycznego. Zamknięty na głucho, obeszlismy go dookoła i wtedy pojawił się chłopiec z pytaniem, czy chcemy go zwiedzić, to może pojechać po panią. Chcieliśmy, pojechał, dzięki czemu mogliśmy zamek zobaczyć dokładnie, z przewodniczką.
Jakoś tak się złożyło, że w tym roku wakacje spędzaliśmy na Mazurach, a potem na Dolnym Śląsku. I jakikolwiek zamek byśmy nie oglądali, to każdy popadł w ruinę w latach 1945-46. Zdewastowany przez naszych "sojuszników"... Raz w Kamieniu Śląskim to mnie nawet przewodniczka lekko zirytowała. Bo ciągle mówiła, jak to wojsko zniszczyło, w salach palili ogniska, a w kaplicy zrobili oborę - i to jeszcze w latach 70. i 80. - i ani słowem się nie zająknęła, jakie to "wojsko" zrobiło. Zupełnie jakby ktoś jej zakazał mówić, że to byli żołnierze rosyjscy. Ale to tylko taka dygresja.

Już na sam koniec pojechaliśmy do Jerzwałdu, a więc tam, gdzie ostatnie lata swojego życia spędził Zbigniew Nienacki
To by było na tyle. Wiem, że nie jest literacko, ale na więcej nie mam ni czasu, ni weny. Ale jak ktoś chce, pooglądać może.



2 komentarze:

  1. No pięknie:) Tyle zobaczyliście, że miałam wrażenie, iż Wasza podróż trwała z trzy miesiące! Bardzo ciekawie się czytało:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Swietne zdjęcia, na to właśnie czekałam :) Pokój.

    OdpowiedzUsuń