To kolejny z serii wpisów, którego nie wiem jak zacząć… Więc
może tak:
Dostałem pod choinkę książkę – autobiografię (a właściwie
wywiad-rzekę) Roberta Brylewskiego. Łyknąłem ją szybko, mimo kilkuset stron. Zresztą
to zawsze jest zaletą ciekawej książki – jej duża objętość. Słowo „ciekawa”
jest przy tym dość umiarkowane, wypośrodkowane – bo zdaję sobie sprawę, że dla
większości społeczeństwa wspomnienia Brylesia nie mają żadnego znaczenia – od
taki sobie artysta, być może jakich wielu: trochę grania, trochę ćpania,
standard. Dla mnie natomiast to pozycja wręcz wyjątkowa, gdyż podczas czytania
z każdą stroną otwierał mi się mój własny przeszły świat. Nie to, żeby nasze
życiorysy były równoległe – chwile naszych narodzin dzieli dokładnie dziesięć
lat i trzy dni. Zresztą ja dziś jestem niejako po tej drugiej stronie rzeki,
tej samej co dawni przyjaciele Brylesia – Maleo, Budzy...
Okładka książki, jakby ktoś chciał poszukać na księgarskich półkach.
Niemal każda strona książki niesie dla mnie jakieś
wspomnienie – jakiś człowiek przelotnie poznany, jakiś zespół kiedyś nagrany,
miejsca, muzyka. Niesamowita podróż. Przy okazji – wiele rzeczy teraz mi się
dopiero poukładało w logiczną całość. Wiele historii niegdyś usłyszanych. Jakoś
tak nigdy nie odróżniałem specjalnie Deadlocka od Kryzysu. Mam nawet taką
kasetę nagraną, z jakimś koncertem, a na niej napisane, że to jest Deadlock &
Kryzys. Koncert kończy się skandowanie publiczności („Kryzys! Kryzys! Kryzys! –
a więc wiadomo w sumie kto grał) po czym wychodzi jakaś pani kierowniczka
miejscowego domu kultury i mówi, że teraz na scenie pojawi się zespół Turbo.
Publika w gwizd, a teraz dzięki książce wiem, że trasa z Turbo miała miejsce na
Śląsku i w Zagłębiu, w tym także w Dąbrowie. Z którego dokładnie miasta
pochodzi to nagranie – nie wiem. Tak przy okazji – ten wpis nie koniecznie musi
być z kategorii rastamańskich, bo w książce jest sporo wątków zagłębiowskich,
od taty z Czeladzi począwszy a na współpracy m.in. z Konopiansami, Ziggy Piggy
i Pawłem Bogoczem skończywszy.

Jak każdy nadwiślański rastaman musiałem oczywiście żyć w
blasku legendy Izraela. Tak, legendy, bo moja przygoda z reggae zaczęła się pod
koniec lat 80. ubiegłego już stulecia, a to już wtedy była kapela legendarna,
chyba każdy od niej zaczynał. Pierwszą kasetą, jaką w życiu kupiłem, była
„Fala”, nagrania z Jarocina, w tym z pamiętnego festiwalu w 1984 roku. Tamta
wersja „Wolności” do dziś pobrzmiewa mi w głowie. Potem usłyszałem cały koncert
– „to była najłagodniejsza muzyka, jaką można było usłyszeć na tej szerokości
geograficznej”.

Pamiętam też pierwsze moje kasety z reggae, które przegrałem
od Paśniaka – to Izrael (kawałki z płyty „Biada, biada, biada”) i Brygada
Kryzys (chyba żadna konkretna płyta, na pewno była tam koncertowa wersja
„Wracamy na Syjon”). Dwa pierwsze młodzieńcze sylwestry znaczone są nagraniami
Izraela – za pierwszym razem chodziłem po osiedlu śpiewając „Rastaman nie
kłamie!”, za drugim – niemal przez pół imprezy w kółko leciała płyta „Nabij
faję”… Dziobol i Kura już mieli trochę dość.
Pierwsza moja kaseta Izraela (fragment wkładki). Brygady Kryzys jeszcze nie namierzyłem w kartonie:(
Też jakaś archaiczna kaseta a w środku zdjęcie Maleo wycięte z jakiejś gazety:
Na koncercie zobaczyłem Izrael po raz pierwszy dopiero w
roku 1991, tak mi się teraz wydaje. To było już w czasie tej „londyńskiej”
płyty – koncert w amfiteatrze Muzycznego Campingu w Brodnicy. Jakoś nie
podchodziło mi wówczas to nowoczesne granie, dopiero z czasem nieco dojrzałem
muzycznie.
Podobnie równoległą historię mam z Armią. Początkowo
niespecjalnie za nią przepadałem, pamiętam nawet takie powiedzenie: diabeł
stworzył Armię a Bóg Dezertera. Jednak koncertowali częściej, w tym także w
toruńskiej OdNowie. Tam widziałem ich po raz pierwszy (pamiętam, ze żołnierze
służby zasadniczej mieli zniżkowy wstęp) – koncert zdaje się przerwano po
jakichś zadymach ze skinami. Bryleś pisze o tych historiach – a ja, rastaman,
byłem zniesmaczony.
Potem był Jarocin (o koncertowo-wakacyjnej serii
Brodnica-Jarocin-Gorzów Wielkopolski też zresztą można w Kryzysie… poczytać) i
Armia na scenie. Leżeliśmy sobie nieco z boku, zlewka totalna, bo to przecież
Armia, niech sobie chłopaki grają. Ale po kilku dźwiękach wstałem i już nie
usiadłem. To był kosmos zupełny. Rok myślę też 91 – pierwszy raz usłyszałem
wówczas na żywo materiał z „Legendy”. Do samej płyty też musiałem trochę
dorosnąć, ale ściana dźwięku na koncercie wbiłaby mnie w fotel, gdybym na takim
siedział. Nie pamiętam już tylko czy to był ten samo koncert ze słynnym –
transmitowanym na żywo w TV – wystąpieniem Dzikiego na temat ochroniarzy i
zadym – można zobaczyć na
YOU TUBE.
Jeszcze jedno jarocińsko-armiowo-izraelowe wspomnienie, ale
chyba z innego roku. Na scenie Armia, w pewnym momencie awaria prądu i cisza.
Przez jakiś czas nic się nie dzieje, ale po paru chwilach wychodzi Maleo z
gitarą i zaczyna grać coś z repertuaru Izraela. Z czasem jak podpinano do prądu
kolejne instrumenty dołączali kolejni muzycy, ale ciągle grając reggae. W ten
sposób w ciągu kilku minut na scenie pojawił się nieistniejący chyba w tym czasie
Izrael. Kiedy już wszystko było w porządku, pokołysali jeszcze chwilę po czym
wrócili do Armii.
Trzecia Afryka w roku 93 – już o tym pisałem tutaj na blogu.
Izrael skręcony w ostatniej chwili, już po wydrukowaniu plakatów. Zresztą do
końca nie było wiadome, czym przyjadą. Nie było wówczas komórek, żeby się
dowiedzieć co i jak. Ludzie myśleli, że ich robimy w balona i z występem
Izraela to taka ściema z naszej strony. W końcu jednak przyjechali, w środku
nocy, na scenę wyszli chyba o 3 nad ranem czy jakoś tak. Są nagrania, można
posłuchać jak było.
Izrael na trzeciej Afryce - twarz Stopy zasłonięta mikrofonem, ale lepszej fotki nie mam pod ręką. Kolega w szelkach to Rafał (dobrze pamiętam?) z toruńskich Transformersów. (fot. Pele)
Trzeba przyznać, że od tamtego roku gościliśmy ich na scenie
Afryki podczas każdej edycji koncertu, chociaż w różnych konfiguracjach
personalnych: Izrael, Armia, Houk, 2 Tm 2,3… Paśniak wspominał, że wystarczył jeden
telefon do Roberta z podaniem daty koncertu i wiadomo było, że przyjadą i
zagrają. Za zwrot kosztów podróży, obiad i ewentualny nocleg, choć nie
pamiętam, czy z niego korzystali.
Później jeszcze był afrykański koncert Brylesia ze Światem
Czarownic – nie przekonał mnie zbytnio, ale pamiętam, że wówczas pierwszy raz
usłyszałem na żywo „Płonie Babilon” i kilka innych prehistorycznych piosenek.
Ze Światem Czarownic - w prawym rzędzie czwarta kaseta od dołu. Tak sobie patrzę wyżej i niżej - każde z tych nagrań to osobna historia.
Dzięki udanemu występowi Izraela na trzeciej Afryce, na
czwartą przyjechała ekipa Złotej Skały żeby nagrać koncert bardziej
profesjonalnie niż do tej pory. Tyle z tego wyszło, że jest zdaje się do dziś
jedyna edycja Afryki, z której nie zachowały się żadne nagrania… Chłopaki
wzięli taśmy ze sobą do Warszawy i… dalej nie wiem, co się z nimi stało. Nie
wiem, czy w tej, czy w innej (organizacja koncertu) sprawie byłem mniej więcej
w tym czasie u Brylesia w domu. Drzwi Złotej Skały zastałem szczelnie
zamknięte, ale byłem w mieszkaniu. Jakiś olbrzymi blok, w centrum Warszawy (do
dziś pamiętam, ile czasu zajęło mi przejście piechotą z jednej strony tego
placu na drugą). Otworzyła Viviana, po mieszkaniu kręciły się jeszcze dwie małe
dziewczynki – ale Roberta nie było w domu…

OK – może starczy tych historyjek. Może jeszcze jedna,
zahaczająca bardzo mocno o to, o czym pisze Brylewski – wypadek samochodowy, w
którym zginęła m.in. żona Stopy. To było jakoś krótko przed piątą Afryką.
Myśleliśmy, że w tych okolicznościach w ogóle do nas nie przyjadą. Jednak
przyjechali, zagrali bardzo mocny, choć w sumie przygnębiający koncert, w niepełnym
składzie (nie pamiętam już kto, ale nie Stopa grał na perkusji, Maleo był bez
gitary). Potem ich (muzyków) drogi nieco się rozeszły, a drogi (raczej: Droga)
Maleo i Budzego zeszły się bardziej z naszymi (organizatorów). Ciekawe, jak to
wszystko opisuje Brylewski niejako z drugiej strony. Do tej pory ta historia
znana była tylko w wersji „Radykalnych”, teraz mamy dopełnienie z drugiej
strony. Dla mnie, oprócz partyzancko-kombatanckich początków – to chyba jeden z
najciekawszych fragmentów wspomnień Roberta Brylewskiego.

Żeby już skończyć – pozycja obowiązkowa na półce każdego,
kto liznął tamtej muzycznej dekady jak ja, w wersji tej mniej „trójkowej”.
Wrażenia mam podobne jak po filmie „Wszystko co kocham” – dla mnie super, a jak
do kogoś nie trafia – to trudno, ma czego żałować. Książka socjologicznie i
historycznie bardzo ciekawa. Obserwacje ciekawe, sądy wyważone, prawie bez
cienia żalów i pretensji. Chyba jeszcze nigdy przez karty jednej książki nie
przewinęło się tylu… samobójców. To ta tragiczniejsza, smutniejsza część
historii Brylesia, szczerze zresztą opisana, dlatego jeszcze tylko jedna myśl,
na koniec: patrzę sobie na dzisiejsze zdjęcia jego i jego kolegów i nie mam
żadnych wątpliwości, którzy z nich wygrali życie.
PS Niektóre z fotek przy tym wpisie wykonał zaglądający tu czasami Fari (z podziękowaniem i pozdrowieniem).
PS 2 - a już za chwilę - Afryka po raz 24...