wtorek, 7 stycznia 2014

KRYZYS W BABILONIE – historia nieco równoległa

To kolejny z serii wpisów, którego nie wiem jak zacząć… Więc może tak:

Dostałem pod choinkę książkę – autobiografię (a właściwie wywiad-rzekę) Roberta Brylewskiego. Łyknąłem ją szybko, mimo kilkuset stron. Zresztą to zawsze jest zaletą ciekawej książki – jej duża objętość. Słowo „ciekawa” jest przy tym dość umiarkowane, wypośrodkowane – bo zdaję sobie sprawę, że dla większości społeczeństwa wspomnienia Brylesia nie mają żadnego znaczenia – od taki sobie artysta, być może jakich wielu: trochę grania, trochę ćpania, standard. Dla mnie natomiast to pozycja wręcz wyjątkowa, gdyż podczas czytania z każdą stroną otwierał mi się mój własny przeszły świat. Nie to, żeby nasze życiorysy były równoległe – chwile naszych narodzin dzieli dokładnie dziesięć lat i trzy dni. Zresztą ja dziś jestem niejako po tej drugiej stronie rzeki, tej samej co dawni przyjaciele Brylesia – Maleo, Budzy... 

Okładka książki, jakby ktoś chciał poszukać na księgarskich półkach.


Niemal każda strona książki niesie dla mnie jakieś wspomnienie – jakiś człowiek przelotnie poznany, jakiś zespół kiedyś nagrany, miejsca, muzyka. Niesamowita podróż. Przy okazji – wiele rzeczy teraz mi się dopiero poukładało w logiczną całość. Wiele historii niegdyś usłyszanych. Jakoś tak nigdy nie odróżniałem specjalnie Deadlocka od Kryzysu. Mam nawet taką kasetę nagraną, z jakimś koncertem, a na niej napisane, że to jest Deadlock & Kryzys. Koncert kończy się skandowanie publiczności („Kryzys! Kryzys! Kryzys! – a więc wiadomo w sumie kto grał) po czym wychodzi jakaś pani kierowniczka miejscowego domu kultury i mówi, że teraz na scenie pojawi się zespół Turbo. Publika w gwizd, a teraz dzięki książce wiem, że trasa z Turbo miała miejsce na Śląsku i w Zagłębiu, w tym także w Dąbrowie. Z którego dokładnie miasta pochodzi to nagranie – nie wiem. Tak przy okazji – ten wpis nie koniecznie musi być z kategorii rastamańskich, bo w książce jest sporo wątków zagłębiowskich, od taty z Czeladzi począwszy a na współpracy m.in. z Konopiansami, Ziggy Piggy i Pawłem Bogoczem skończywszy.


Jak każdy nadwiślański rastaman musiałem oczywiście żyć w blasku legendy Izraela. Tak, legendy, bo moja przygoda z reggae zaczęła się pod koniec lat 80. ubiegłego już stulecia, a to już wtedy była kapela legendarna, chyba każdy od niej zaczynał. Pierwszą kasetą, jaką w życiu kupiłem, była „Fala”, nagrania z Jarocina, w tym z pamiętnego festiwalu w 1984 roku. Tamta wersja „Wolności” do dziś pobrzmiewa mi w głowie. Potem usłyszałem cały koncert – „to była najłagodniejsza muzyka, jaką można było usłyszeć na tej szerokości geograficznej”.


Pamiętam też pierwsze moje kasety z reggae, które przegrałem od Paśniaka – to Izrael (kawałki z płyty „Biada, biada, biada”) i Brygada Kryzys (chyba żadna konkretna płyta, na pewno była tam koncertowa wersja „Wracamy na Syjon”). Dwa pierwsze młodzieńcze sylwestry znaczone są nagraniami Izraela – za pierwszym razem chodziłem po osiedlu śpiewając „Rastaman nie kłamie!”, za drugim – niemal przez pół imprezy w kółko leciała płyta „Nabij faję”… Dziobol i Kura już mieli trochę dość.


Pierwsza moja kaseta Izraela (fragment wkładki). Brygady Kryzys jeszcze nie namierzyłem w kartonie:(

 Też jakaś archaiczna kaseta a w środku zdjęcie Maleo wycięte z jakiejś gazety:


Na koncercie zobaczyłem Izrael po raz pierwszy dopiero w roku 1991, tak mi się teraz wydaje. To było już w czasie tej „londyńskiej” płyty – koncert w amfiteatrze Muzycznego Campingu w Brodnicy. Jakoś nie podchodziło mi wówczas to nowoczesne granie, dopiero z czasem nieco dojrzałem muzycznie.
Podobnie równoległą historię mam z Armią. Początkowo niespecjalnie za nią przepadałem, pamiętam nawet takie powiedzenie: diabeł stworzył Armię a Bóg Dezertera. Jednak koncertowali częściej, w tym także w toruńskiej OdNowie. Tam widziałem ich po raz pierwszy (pamiętam, ze żołnierze służby zasadniczej mieli zniżkowy wstęp) – koncert zdaje się przerwano po jakichś zadymach ze skinami. Bryleś pisze o tych historiach – a ja, rastaman, byłem zniesmaczony.

Potem był Jarocin (o koncertowo-wakacyjnej serii Brodnica-Jarocin-Gorzów Wielkopolski też zresztą można w Kryzysie… poczytać) i Armia na scenie. Leżeliśmy sobie nieco z boku, zlewka totalna, bo to przecież Armia, niech sobie chłopaki grają. Ale po kilku dźwiękach wstałem i już nie usiadłem. To był kosmos zupełny. Rok myślę też 91 – pierwszy raz usłyszałem wówczas na żywo materiał z „Legendy”. Do samej płyty też musiałem trochę dorosnąć, ale ściana dźwięku na koncercie wbiłaby mnie w fotel, gdybym na takim siedział. Nie pamiętam już tylko czy to był ten samo koncert ze słynnym – transmitowanym na żywo w TV – wystąpieniem Dzikiego na temat ochroniarzy i zadym – można zobaczyć na YOU TUBE.

Jeszcze jedno jarocińsko-armiowo-izraelowe wspomnienie, ale chyba z innego roku. Na scenie Armia, w pewnym momencie awaria prądu i cisza. Przez jakiś czas nic się nie dzieje, ale po paru chwilach wychodzi Maleo z gitarą i zaczyna grać coś z repertuaru Izraela. Z czasem jak podpinano do prądu kolejne instrumenty dołączali kolejni muzycy, ale ciągle grając reggae. W ten sposób w ciągu kilku minut na scenie pojawił się nieistniejący chyba w tym czasie Izrael. Kiedy już wszystko było w porządku, pokołysali jeszcze chwilę po czym wrócili do Armii.

Trzecia Afryka w roku 93 – już o tym pisałem tutaj na blogu. Izrael skręcony w ostatniej chwili, już po wydrukowaniu plakatów. Zresztą do końca nie było wiadome, czym przyjadą. Nie było wówczas komórek, żeby się dowiedzieć co i jak. Ludzie myśleli, że ich robimy w balona i z występem Izraela to taka ściema z naszej strony. W końcu jednak przyjechali, w środku nocy, na scenę wyszli chyba o 3 nad ranem czy jakoś tak. Są nagrania, można posłuchać jak było.

 Izrael na trzeciej Afryce - twarz Stopy zasłonięta mikrofonem, ale lepszej fotki nie mam pod ręką. Kolega w szelkach to Rafał (dobrze pamiętam?) z toruńskich Transformersów. (fot. Pele)

Trzeba przyznać, że od tamtego roku gościliśmy ich na scenie Afryki podczas każdej edycji koncertu, chociaż w różnych konfiguracjach personalnych: Izrael, Armia, Houk, 2 Tm 2,3… Paśniak wspominał, że wystarczył jeden telefon do Roberta z podaniem daty koncertu i wiadomo było, że przyjadą i zagrają. Za zwrot kosztów podróży, obiad i ewentualny nocleg, choć nie pamiętam, czy z niego korzystali.
Później jeszcze był afrykański koncert Brylesia ze Światem Czarownic – nie przekonał mnie zbytnio, ale pamiętam, że wówczas pierwszy raz usłyszałem na żywo „Płonie Babilon” i kilka innych prehistorycznych piosenek.
 Ze Światem Czarownic - w prawym rzędzie czwarta kaseta od dołu. Tak sobie patrzę wyżej i niżej - każde z tych nagrań to osobna historia.

Dzięki udanemu występowi Izraela na trzeciej Afryce, na czwartą przyjechała ekipa Złotej Skały żeby nagrać koncert bardziej profesjonalnie niż do tej pory. Tyle z tego wyszło, że jest zdaje się do dziś jedyna edycja Afryki, z której nie zachowały się żadne nagrania… Chłopaki wzięli taśmy ze sobą do Warszawy i… dalej nie wiem, co się z nimi stało. Nie wiem, czy w tej, czy w innej (organizacja koncertu) sprawie byłem mniej więcej w tym czasie u Brylesia w domu. Drzwi Złotej Skały zastałem szczelnie zamknięte, ale byłem w mieszkaniu. Jakiś olbrzymi blok, w centrum Warszawy (do dziś pamiętam, ile czasu zajęło mi przejście piechotą z jednej strony tego placu na drugą). Otworzyła Viviana, po mieszkaniu kręciły się jeszcze dwie małe dziewczynki – ale Roberta nie było w domu…


OK – może starczy tych historyjek. Może jeszcze jedna, zahaczająca bardzo mocno o to, o czym pisze Brylewski – wypadek samochodowy, w którym zginęła m.in. żona Stopy. To było jakoś krótko przed piątą Afryką. Myśleliśmy, że w tych okolicznościach w ogóle do nas nie przyjadą. Jednak przyjechali, zagrali bardzo mocny, choć w sumie przygnębiający koncert, w niepełnym składzie (nie pamiętam już kto, ale nie Stopa grał na perkusji, Maleo był bez gitary). Potem ich (muzyków) drogi nieco się rozeszły, a drogi (raczej: Droga) Maleo i Budzego zeszły się bardziej z naszymi (organizatorów). Ciekawe, jak to wszystko opisuje Brylewski niejako z drugiej strony. Do tej pory ta historia znana była tylko w wersji „Radykalnych”, teraz mamy dopełnienie z drugiej strony. Dla mnie, oprócz partyzancko-kombatanckich początków – to chyba jeden z najciekawszych fragmentów wspomnień Roberta Brylewskiego.


Żeby już skończyć – pozycja obowiązkowa na półce każdego, kto liznął tamtej muzycznej dekady jak ja, w wersji tej mniej „trójkowej”. Wrażenia mam podobne jak po filmie „Wszystko co kocham” – dla mnie super, a jak do kogoś nie trafia – to trudno, ma czego żałować. Książka socjologicznie i historycznie bardzo ciekawa. Obserwacje ciekawe, sądy wyważone, prawie bez cienia żalów i pretensji. Chyba jeszcze nigdy przez karty jednej książki nie przewinęło się tylu… samobójców. To ta tragiczniejsza, smutniejsza część historii Brylesia, szczerze zresztą opisana, dlatego jeszcze tylko jedna myśl, na koniec: patrzę sobie na dzisiejsze zdjęcia jego i jego kolegów i nie mam żadnych wątpliwości, którzy z nich wygrali życie. 

PS Niektóre z fotek przy tym wpisie wykonał zaglądający tu czasami Fari (z podziękowaniem i pozdrowieniem).

PS 2 - a już za chwilę - Afryka po raz 24...

2 komentarze:

  1. Witaj.
    Cieszę się że napisałeś tego posta... Czytając każde Twoje słowo,patrząc na zdjęcia tak jakoś w tym dobrze odnaleźć się można.Tak jak by się tam było i to lub tamto się robiło chodź było zupełnie inaczej.Niesamowite jakie emocje wywołują czyjeś życiorysy czy choćby takie drobiazgi jak ręcznie robione grzbiety do kaset nie wspominając już o tym co jest na samej taśmie.Nagrania utworów i kojarzące się z nimi historie...
    Pozdrawiam serdecznie.
    fari

    OdpowiedzUsuń
  2. A gdzie Ty się teraz podziewasz, Fari?

    OdpowiedzUsuń