Jak przynajmniej raz w roku (w Adwencie lub Wielkim Poście) biorę dzieci nasze i rodzin z naszej wspólnoty, na katechezę przygotowującą do zbliżających się świąt. W tym roku większość się pochorowała, więc była nas naprawdę garstka.
Nie byłbym historykiem-regionalistą, gdybym przy okazji nie zabierał dzieci do ciekawych a mało znanych miejsc w naszym regionie. Tym razem padło na dwa stare, zamknięte kościoły w Siewierzu. Najpierw u świętego Walentego, dawnym (wzniesionym w 1618 roku) kościele szpitalnym. Dla mnie ciekawą jest informacja, że w tym właśnie miejscu odbywały się sejmiki szlachty Księstwa Siewierskiego.
Czekaliśmy aż się trochę ściemni, bo następnym punktem był jeden z najstarszych kościołów w Polsce, a najstarszy w regionie - romańska świątynia z połowy XII wieku w Kuźnicy Świętojańskiej (przedlokacyjny Siewierz). Niesamowite miejsce, w którym miałem okazję być drugi raz. Klimat jak w rotundzie św. Adaukta na Wawelu - ciemno (po chwili włączyły się światła oświetlające z zewnątrz zabytek), świetna akustyka, zero jakichkolwiek ozdobników, czysty kamień.
niedziela, 29 marca 2015
środa, 18 marca 2015
czwartek, 12 marca 2015
ULICE I PLACE KATOWIC
Rzadko się wypuszczam za drugi brzeg Brynicy, ale jest takie miejsce, które darzę szczególną sympatią - za zawsze inspirujące śląsko-zagłębiowskie rozmowy. To wydawnictwo Prasa i Książka Grzegorza Grzegorka. Jak każde wydawnictwo, specjalizujące się w regionaliach, nie ma łatwego bytu. A muszę przyznać, że jak już coś wydają, to na wysokim poziomie, zarówno merytorycznym jak i edytorskim. Współpracę w temacie zagłębiowskim (na razie?) zawiesiliśmy na kołku, ale może przyjdą lepsze czasy.
Tymczasem wydawnictwo rozpoczęło akcję na platformie PolakPotrafi.pl - chce w ten sposób wznowić wydanie jednej ze swoich publikacji: "Ulice i place Katowic". Jeśli chcecie, możecie wesprzeć TUTAJ.

O innej książce pisałem TUTAJ.
Tymczasem wydawnictwo rozpoczęło akcję na platformie PolakPotrafi.pl - chce w ten sposób wznowić wydanie jednej ze swoich publikacji: "Ulice i place Katowic". Jeśli chcecie, możecie wesprzeć TUTAJ.

O innej książce pisałem TUTAJ.
środa, 11 marca 2015
środa, 4 marca 2015
DIVCI KAMEN (i Zláta Koruna)
Wśród wielu zaległości na tym "zagłębiowskim" blogu są te, dotyczące
naszych rodzinnych eskapad do południowych sąsiadów. Dzisiaj kolej na
mało znany u nas w Polsce zamek - Dívčí Kámen. Nawet CD Kramla przyznała, że to niezwykle urokliwe miejsce. A jeśli dodam, że na Dívčí Kámen poszlismy w czasie naszego kilkudniowego pobytu w Czeskim Krumlowie, to już coś znaczy. W myśl pewnej informacji, wyczytanej w jednym z przewodników, że z Czeskim Krumlowem jest jak z wisienką na torcie - to trzeba sobie zostawić na koniec, bo potem nic już nie będzie w Czechach takie jak to widzieliśmy wcześniej.
Po drodze była Zláta Koruna - klasztor w przepięknie położonym miasteczku. Sam klasztor mogliśmy zwiedzić tylko z zewnątrz, bo jak to w Czechach zazwyczaj bywa, kościoły są raczej pozamykane; często widuje się stare, opuszczone klasztory. Najbardziej godny uwagi był przyklasztorny antykwariat. Ooo, to coś więcej niż zwykły antykwariat - bo i miejscowego wina można było sobie z beczki zakosztować. W środku zaś coś, wobec czego nigdy nie potrafię przejść obojętnie - makieta. Popatrzcie sami - aż by się chciało w "Ogniem i Mieczem" zagrać...
Makieta ma już swoje lata, jest już trochę z niszczona, ale ogrodowa fontanna działa!
Obok makiety jeszcze jedna moja miłość datująca się od późnego dzieciństwa, której nie mogłem nie sfotografować:
Na starych mapach klasztoru można dokładnie zobaczyć pięknie meandrującą w całej tej uroczej okolicy Wełtawę.
Przyziemie którejś z przyklasztornych budowli:
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do Trisov, gdzie z parkingu mieliśmy kilkugodzinny spacer w kierunku zamku. Cały ten wyjazd odbyliśmy jeszcze z Antkiem, i to w wieku "wózkowym", co znacznie ułatwiało nam realizację zaplanowanych zamierzeń. A sam spacer był długi i fantastyczny. Zaczął się przy kapliczce.
W pewnym momencie między drzewami ujrzeliśmy monumentalne ruiny, jako żywo przypominające to, co mozna zobaczyć u nas na Jurze. Może dlatego właśnie poczuliśmy się niemal jak u siebie w domu? Dziwna rzecz, ale sam zamek nie był na jakimś górującym wzniesieniu.
Trzeba jeszcze było zejść w dolinę wijącej się rzeczki, dopływu Wełtawy. Dno było kamieniste i ktoś sie tymi kamieniami (może divcimi?) nieźle pobawił.
Wreszcie jesteśmy. Ceny biletów na szczęście nie zwalają z nóg, choć w Czechach różnie z tym bywa.
Sam zamek jest rówieśnikiem większości obiektów z naszej Jury - XIV wiek. O jego burzliwych dziejach można poczytać na www.divcikamen.cz po czesku, niemiecku i angielsku, więc rozpisywał się nie będę.
Prawda, że piękne?
Po drodze była Zláta Koruna - klasztor w przepięknie położonym miasteczku. Sam klasztor mogliśmy zwiedzić tylko z zewnątrz, bo jak to w Czechach zazwyczaj bywa, kościoły są raczej pozamykane; często widuje się stare, opuszczone klasztory. Najbardziej godny uwagi był przyklasztorny antykwariat. Ooo, to coś więcej niż zwykły antykwariat - bo i miejscowego wina można było sobie z beczki zakosztować. W środku zaś coś, wobec czego nigdy nie potrafię przejść obojętnie - makieta. Popatrzcie sami - aż by się chciało w "Ogniem i Mieczem" zagrać...
Makieta ma już swoje lata, jest już trochę z niszczona, ale ogrodowa fontanna działa!
Obok makiety jeszcze jedna moja miłość datująca się od późnego dzieciństwa, której nie mogłem nie sfotografować:
Na starych mapach klasztoru można dokładnie zobaczyć pięknie meandrującą w całej tej uroczej okolicy Wełtawę.
Przyziemie którejś z przyklasztornych budowli:
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do Trisov, gdzie z parkingu mieliśmy kilkugodzinny spacer w kierunku zamku. Cały ten wyjazd odbyliśmy jeszcze z Antkiem, i to w wieku "wózkowym", co znacznie ułatwiało nam realizację zaplanowanych zamierzeń. A sam spacer był długi i fantastyczny. Zaczął się przy kapliczce.
W pewnym momencie między drzewami ujrzeliśmy monumentalne ruiny, jako żywo przypominające to, co mozna zobaczyć u nas na Jurze. Może dlatego właśnie poczuliśmy się niemal jak u siebie w domu? Dziwna rzecz, ale sam zamek nie był na jakimś górującym wzniesieniu.
Trzeba jeszcze było zejść w dolinę wijącej się rzeczki, dopływu Wełtawy. Dno było kamieniste i ktoś sie tymi kamieniami (może divcimi?) nieźle pobawił.
Wreszcie jesteśmy. Ceny biletów na szczęście nie zwalają z nóg, choć w Czechach różnie z tym bywa.
Sam zamek jest rówieśnikiem większości obiektów z naszej Jury - XIV wiek. O jego burzliwych dziejach można poczytać na www.divcikamen.cz po czesku, niemiecku i angielsku, więc rozpisywał się nie będę.
Prawda, że piękne?
Subskrybuj:
Posty (Atom)