wtorek, 9 sierpnia 2011

WAKACJE Z HISTORIĄ

Chociaż bez przesady, bo w tym roku tej historii było jednak niewiele. Nawet żaden zamek nie miał być zaliczony, co się jednak ostatecznie nie udało. Ze względu na dwumiesięcznego Antosia tegoroczny urlop miał charakter raczej lajtowy, z nastawieniem na rekreację. Wakacje jak z dawnych powieści dla młodzieży: rzeka, las, przygoda. Jeśli na moje Ujejsce mówię czasami, że to wieś, to właśnie zmieniam zdanie. Tam gdzie byliśmy, zaraz kończył się asfalt, bociany latały nad głową a dzieci mogły obserwować jak się doi krowę. Dla mnie te sceny, choć w podtoruńskim krajobrazie, wypełniają wspomnienia z dzieciństwa, ale już moim dzieciom muszę tłumaczyć, że mleko pochodzi od krowy, a nie ze sklepu.
Cel - Pilica. W jednym atlasie turystycznym Polskim znalazłem te miejscowość - Sudzinek - zaznaczoną jako atrakcja turystyczna ("plaże nad Pilicą"). Okolica piękna niczym skansen, ledwie ruszona zębem czasu.




Bałem się tylko, żeby mi bociany na samochód nie narobiły...
Pogody na kąpiele w rzece w zasadzie nie było zbyt wiele, dzień, może dwa, kiedy nie miałem przy sobie aparatu. Dlatego na tych fotkach niewiele będzie błękitnego nieba. Brak słońca akurat mi nie przeszkadza, więc najlepszy tata na świecie mógł zabierać swoją progeniturę na piesze i rowerowe wycieczki po okolicznych lasach i łąkach.



Długo tak jednak nie wytrzymaliśmy, więc trzeba się było gdzieś ruszyć. Najbliżej była Włoszczowa (dworca niestety nie oglądaliśmy:-) a stamtąd rzut kamieniem Czarnca, miejsce, z którego pisał się Stefan Czarniecki, bohater naszego hymnu. Ze względu na luki w wychowaniu patriotycznym w polskiej szkole za panowania Aleksandry Hall i Platformy O. sam się musiałem wziąć do pracy i powiedzieć dzieciom kto to taki. Marta, zafascynowana sienkiewiczowską "Trylogią" co nieco wiedziała. Po raz kolejny bezskutecznie mogłem też polecić moich "Szwedów w Będzinie", ale wszak nie od dziś wiadomo, że najtrudniej być prorokiem we własnym domu.


Podobno w tym miejscu stał niegdyś drewniany dwór Czarnieckich. Poniżej kilka tablic umieszczonych na zewnątrz kościoła ufundowanego w Czarncy przez Stefana. Niestety była sobota i ani do środka, ani do izby pamięci mieszczącej się w pobliskiej szkole, wejść nie mogłem.




Generalnie z Kramlą mieliśmy nieco odmienne plany wycieczek - ja na przykład chciałem zobaczyć dąb Bartek (a przy okazji resztki nowożytnego hutnictwa w Samsonowie i kamienne kręgi) a ona... najgrubszą w Polsce lipę. Kto wygrał? Pojechaliśmy oglądać lipę. Ciekawa historia była z nią związana, jako że otoczona jest płotem, a to ze względu na pątników, którzy... obgryzali jej korę. Podobno miała jakiś zbawienny wpływ na uzębienie. Obok lipy (jej wiek oblicza się na jakieś 700 lat) w XIX wieku stanął kościół, a na nim wizerunek świętej bodajże Apolonii, patronki dentystów - spójrzcie na to narzędzie, które trzyma w ręku.



Jechać oglądać tylko lipę, to byłaby lipa, więc po drodze odbyliśmy małą wycieczkę krajoznawczą, zakończoną bezskutecznym wędkowaniem (to znaczy jakiś tam skutek był: splątana żyłka). Przy dębach upamiętniających jakiś bój powstańców styczniowych nie zatrzymaliśmy się, ale już przy XVI-wiecznym zborze ariańskim owszem. Inna sprawa, że konia z rzędem temu przejeżdżającemu turyście, który będzie wiedział, obok czego przejeżdża.


Żadnej, nawet najmniejszej informacji tam człowieku nie uświadczysz. Zagadaliśmy jakąś mieszkankę onej Silniczki, która o tym fakcie mówiła z żalem. I o tym, że wójt skończył historię, ale widać jakoś mu z historią nie po drodze. Może arianie mu nie leżą?
Do środka dostać się trudno. To znaczy można wejść, byle ostrożnie, do piwnicy, gdzie naprawdę ciężko wytłumaczyć dzieciom, że tu kiedyś modlili się ludzie. Ostatnio swoją przystań znalazło tu panie z miejscowego Koła Gospodyń Wiejskich, ale nie sądzę, aby się tutaj modliły. Są jeszcze drzwi do głównego pomieszczenia, ale solidnie zamknięte. jedyne okno ponad pół metra nad moją głową, wziąłem więc Dominikę na barana, żeby mogła zrobić zdjęcie. Drzwi widoczne na wprost prowadzą chyba na strych, ale takiego barana nie jestem już w stanie z siebie zrobić...


Kawałek dalej Żytno - kolejna miejscowość na mapie turystycznej polski i kolejny zapomniany przez ludzi i historię zabytek. Gdyby nie chaszcze, gąszcz pokrzyw i stada ślimaków, które można rozdeptać, to byłby nawet malowniczy widok. Typowy polski dwór, typowa polska ruina.



Nie bacząc na wiszącą w wejściu tabliczkę surowo zakazującą wstępu, weszliśmy jednak. Tak to już jest, żeby dzieciom powiedzieć coś o życiu w dawnych dworkach i o tym, jak se to życie skończyło, trzeba złamać prawo. Zdjęć w środku nie robiłem - doprawdy, nie było po co. I tak trzeba było uruchomić wyobraźnię. Z tym akurat problemów nie było, bo jedną z tegorocznych wakacyjnych lektur była "Cukiernia pod amorem" - szczerze polecam, nie tylko kobietom.
Nieco - ale naprawdę tylko nieco - lepiej było w Koniecpolu. Kolejne miejsce naznaczone dawną świetnością, Koniecpolskich, potem Potockich. Kościół oczywiście był zamknięty, a szkoda, wszak Koniecpolscy akurat mnie interesują - jeden z nich był starostą w Będzinie i założycielem Dąbrowy (dziś: Górniczej). Pałac, który zdaje się wrócił do jego późniejszych właścicieli - Potockich - można oglądać właściwie tylko z zewnątrz. Nie żeby był, zamknięty, ale naprawdę niewiele w nim się zachowało.




Dziewczynom - zwłaszcza Sarze - marzył się spływ kajakowy. A że tata nie był przeciwny, zdecydowaliśmy się - w przerwie między burzą a ulewą - na ten karkołomny wyczyn. Pilica niby jest rzeką dość spokojną, ale niekoniecznie wówczas, gdy płyną dzieci. Marta z Dominiką w kajaku były same, ja z Sarą i Milenką - Kramla została z Antosiem. Źle nie było, ale przeżyliśmy traumatyczne chwile. Kilka godzin wiosłowania i wykaraskiwania się z plątaniny drzew i korzeni wszystkim dało się we znaki. Dziewczyny miały serdecznie dość, tata jak widać był zadowolony.




Ostatniego dnia rzutem na taśmę zrobiliśmy jeszcze jedną, najdłuższą wycieczką. Kiedy już myślałem, że po raz pierwszy nie zobaczę latem żadnego nowego zamku, znaleźliśmy się w Chęcinach. Ileż to razy mówiłem o tym zamku przy okazji oprowadzania po zamku w Będzinie - chodzi o analogie architektoniczne. Teraz miałem okazję zobaczyć go na własne oczy. Zamek jak zamek, tzw. trwała ruina. Natomiast widoki z niego - bezcenne. Na miasto Chęciny patrzyło się niemal jak na makietę.



Z Chęcin tylko kawałek był do Tokarni, gdzie mogliśmy jeszcze raz bliżej przyjrzeć się podkieleckiej wsi. Jeszcze jeden dworek, tym razem oczywiście "wypasiony", drewniany, z początku XIX wieku.


Jak widać poniżej, każdy w skansenie szukał czegoś dla siebie. Dziewczyny pewnie tego nie przyznają, ale rozglądały się zapewne za świętym spokojem.


Tak to już jest na rodzinnym urlopie...
Jeszcze tylko Sara pośród rzeźb:


1 komentarz: