„Wśród agentów aparatu bezpieczeństwa działających na Górnym
Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim tuż po zakończeniu II wojny
niewątpliwie osobą o kluczowym znaczeniu, a zarazem sprawcą zła
wyrządzonego w największej skali był Kazimierz Zaborski” – tak
o „bohaterze’ niniejszego szkicu pisze Dariusz Węgrzyn. Z kolei
wyszukiwarka internetowa, po wpisaniu jego danych osobowych odsyła
nas do… listy żołnierzy wyklętych. Wszystko dlatego, ze przez
długie lata nie potrafiono (nie chciano?) połączyć osoby
ostatniego dowódcy śląskiego okręgu Narodowych Sił Zbrojnych
(NSZ) z agentem „o stu twarzach” i licznych pseudonimach, który
w istotny sposób przyczynił się do zniszczenia regionalnych – a
przez to także krajowych – struktur NSZ. Po więcej informacji na
jego temat odsyłam do publikacji Darka Węgrzyna (zwłaszcza artykuł
w książce „Oblicza zdrady?” oraz obszerne studium „ Aparat
bezpieczeństwa państwa wobec środowisk narodowych na Górnym
Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim w latach 1945-1956”) – tutaj
skupimy się bardziej na dąbrowskim, niestety, wątku w biografii
Zaborskiego.
Kazimierz Zaborski
urodził się roku 1896 w Żarnowie niedaleko Opoczna. Jego bujną i
ciekawą karierę wojskową możemy prześledzić dzięki teczce
personalnej oficera Wojska Polskiego. Jako członek krakowskiego
Związku Strzeleckiego znalazł się 3 pułku piechoty Legionów.
Ranny w walce, na przełomie stycznia i lutego 1915 roku znalazł się
w niewoli rosyjskiej w Kijowie, następnie w Moskwie, skąd udało mu
się zbiec. Nie wrócił jednak na ziemie polskie tylko… zaciągnął
się do armii rosyjskiej, w szeregach której walczył na froncie w
Turcji i Persji. Ukończył szkołę wojskową piechoty i karabinów
maszynowych, co przyniosło mu awans na stopień porucznika.
Odznaczony carskimi Orderami św. Anny i św. Włodzimierza, w roku
1918 walczył w ramach „korpusu tatarskiego” (Czerkieska Dywizja
Konna) z bolszewikami. Wrócił do Polski, gdzie rozpoczął służbę
w 4 Dywizji Strzelców Polskich gen. Lucjana Żeligowskiego,
następnie w 7 pułku piechoty Legionów. W stopniu kapitana wziął
udział w wojnie polsko-bolszewickiej, w maju 1922 roku przeniesiony
do rezerwy. Do końca swego życia używał stopnia kapitana, choć
wszystko wskazuje na to, że został pozbawiony stopnia oficerskiego
na podstawie wyroku sądowego; był nawet w areszcie, choć nie
wiadomo, jakiego przestępstwa się dopuścił. Po zwolnieniu ze
służby ożenił się i stosunkowo szybko owdowiał; z małżeństwa
doczekał się dwóch córek, Magdaleny i Beaty.
Krzyż Narodowych Sił Zbrojnych
Dąbrowski epizod
życia Kazimierza Zaborskiego rozpoczął się w roku 1937, kiedy to
znalazł zatrudnienie jako urzędnik w Hucie Bankowej. W późniejszym
(powojennym) okresie, w celu próby nabycia praw emerytalnych,
twierdził że znalazł się tutaj już w roku 1926, co jednak nie
było prawdą. Niestety, niewiele wiemy o tym okresie jego życia. W
listopadzie 1939 roku został aresztowany i wywieziony na roboty do
Niemiec, gdzie pracował jako robotnik budowlany. Po kilku
miesiącach udało mu się zbiec i wrócił do Dąbrowy Górniczej,
gdzie – ponownie zatrudniony w Hucie jako buchalter – rozpoczął
także działalność konspiracyjną.
Jeszcze w 1940
utworzył organizację Polskie Drużyny Bojowe, mające liczyć nawet
do 400 członków zgrupowanych w 3 kompaniach. Organizacja której
był komendantem (w późniejszym okresie określana jako „Przemsza”
bądź też „Czarna Przemsza”) nie brała udziału w walkach
partyzanckich czy sabotażowych, a skupiać się miała jedynie na
kwestiach szkoleniowych, bez jakichkolwiek konotacji politycznych.
Poszczególni członkowie organizacji mogli posiadać broń, jednak
jej dowództwo nie zamierzało uzbrajać wszystkich konspiratorów.
Jesienią 1944 roku
organizacja utworzona przez Zaborskiego scaliła się ze strukturami
VIII (Zagłębiowskiego) Obwodu NSZ. Jak się wydaje ani komendant,
ani jego podwładni (przynajmniej w formie zorganizowanej) nie
podjęli żadnych działań w styczniu 1945 roku w obliczu
wkraczającej na tereny Dąbrowy Górniczej Armii Czerwonej. Pod
fałszywym nazwiskiem (jako Andrzej Wójcik) Zaborski wyjechał na
Śląsk, gdzie znalazł zatrudnienie w siemianowickiej Hucie Laura, a
córki ukrył u znajomych w okolicach Pszczyny, co może świadczyć
o chęci prowadzenia dalszej konspiracji.
Dzięki swojej
dotychczasowej działalności i nawiązanym kontaktom w czerwcu 1945
Kazimierz Zaborski został mianowany komendantem VII (Śląskiego)
Okręgu NSZ, który należał do najsilniejszych struktur w całej
organizacji. Także w czerwcu zagłębiowska (a konkretnie:
strzemieszycka) grupa NSZ rozbiła posterunek MO w Pazurku i napadła
na kasę w Strzemieszycach. Doszło do strzelaniny z żołnierzami
Armii Czerwonej i dekonspiracji grupy, co doprowadziło władze
komunistyczne do postaci Zaborskiego. Zachował się oryginalny
protokół jego przesłuchania z 3 lipca 1945 r., w którym świeżo
mianowany komendant Okręgu złożył obszerne wyjaśnienia dotyczące
jego jego dotychczasowej działalności. Prawdopodobnie
zaszantażowany możliwością zemsty na córkach, które zostały
odnalezione i aresztowane, szybko i wręcz ochoczo zgodził się na
współpracę z aparatem bezpieczeństwa.
Protokół przesłuchania Kazimierza Zaborskiego
Wysoko usytuowany w
strukturach NSZ (Okręg Śląski był uważany za jeden
najważniejszych w całej strukturze organizacji) stał się Zaborski
najgroźniejszym donosicielem UB na Górnym Śląsku. Był niezwykle
kreatywny, podejmował wiele inicjatyw a nawet proponował UB
podjęcie szeregu działań prowokacyjnych w stosunku do organizacji
i działaczy polskiego podziemia niepodległościowego. Razem z innym
renegatem, byłym żołnierzem AK (Henryk Wędrowski „Kos”) a
ówcześnie już etatowym pracownikiem UB, w skoordynowanej w skali
całego kraju rozpracował i doprowadził do aresztowania czołowych
oficerów struktur sztabowych NSZ, przyczyniając się definitywnego
końca istnienia organizacji, której wcześniej był członkiem. W
znacznym stopniu przyczynił się do rozbicia I Zarządu Głównego
WiN (Zrzeszenie Wolność i Niepodległość, kierowane przez płk
Jana Rzepeckiego). Tylko w październiku i listopadzie 1945 roku na
skutek jego działalności UB aresztował 879 osób, w tym ok. 100
oficerów sztabowych z okręgów i Komendy Głównej NSZ.
W roku 1946 utworzył
w ramach UB organizację Śląskie Siły Zbrojne (ŚSZ) która dzięki
licznym prowokacjom przyczyniła się do aresztowania i eliminacji
kilkuset działaczy niepodległościowych i Żołnierzy Wyklętych,
m.in. z działającego na Podbeskidziu oddziale Henryka Flame
„Bartka”. W latach 1945-1953 kierował tez kilkoma operacjami
skierowanymi przeciw kościołowi katolickiemu i księżom (m.in.
operacja „Rzym”) przyczyniając się do śmierci niektórych z
nich. Ostatecznie operacja ta nie przyniosła oczekiwanych skutków
dzięki ostrożności kardynała Augusta Hlonda, który odmówił
spotkania z działaczami ŚSZ. Na początku lat 50. Zaborski był
kluczowym agentem w operacji rozpracowania katowickiej kurii
biskupiej, wielokrotnie spotykając się m.in. z biskupem Juliuszem
Beńkiem.
Tablica poświęcona żołnierzom NSZ, bazylika katedralna w Sosnowcu
Jako człowiek tak
wielu akcji na obszarze Górnego Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego
i przyczyniając się do aresztowania wielu osób, agent „Łamigłowa”
(inne ubeckie pseudonimy: „F”, „R”, „RR”, „Górny”,
„Flor”, „Inżynier Borowski”, „Andrzej Wójcik”,
„Maksymowicz”) mógł zostać w każdej chwili rozpoznany i
zdekonspirowany. W związku z tym w roku 1953 zakończył swoją
działalność i opuścił Śląsk. Do roku 1958 mieszkał w
Warszawie, następnie u siostry w Kielcach. W późniejszym czasie
przeniósł się do córki. Z całego tego okresu nie zachowały się
żadne akta świadczące o jego dalszej pracy dla UB. Zmarł w
Mesznie (pow. Otmuchów) w roku 1966, choć dokładna data jego
śmierci nie jest znana. Obawiając się zemsty, do ostatnich swoich
dni żył w swoistej „konspiracji”. Nic dziwnego – zważywszy
na zakres jego działalności, liczbę osób, do których śmierci
lub więzienia się przyczynił – „można traktować go jako
jednego z najkrwawszych agentów UB nie tylko w wymiarze Górnego
Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego, lecz także całego kraju”.
Warto poczytać:
Dariusz Węgrzyn,
Aparat bezpieczeństwa państwa wobec środowisk narodowych na Górnym
Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim w latach 1945-1956,
Katowice-Kraków 2007
D. Węgrzyn, A.
Dziuba, T. Kurpierz, Wypatrując Andersa. Konspiracja
niepodległościowa w województwie śląskim 1945-1948, Katowice-Warszawa 2019
Swego czasu pisałem już o M/S "Huta Katowice", potężnym panamaxie, jednym z największych statków w historii polskiej floty handlowej (TUTAJ). Materiał ilustracyjny artykułu był mniej niż skromny, gdyż pochodził ze skąpych zasobów internetowych oraz prasy; w tym ostatnim przypadku zresztą bardzo słabej jakości. W zbiorach hucianej "Solidarności", przechowywanych - przynajmniej częściowo - w Śląskim Centrum Wolności i Solidarności, znajduje się kolekcja zdjęć dotycząca statku. Fotografie pochodzą z samych początków służby pod polska banderą, widzimy na nich między innymi te same osoby, które odbierały jego banderę po dziewiczym rejsie do Polski oraz ówczesnego (do 1981 roku) kapitana - Bronisława Dumę.
Inspiracja
przyszła z zewnątrz, w postaci książki. To „Brodnicki blues”. Z bluesem łączy
mnie stosunkowo niewiele, choć i tak trochę opowieści by się nazbierało, ale z
Brodnicą? Toż to cała historia… Czytając stają mi przed oczami tamte dni, tamte
miejsca, tamci ludzie. Postanowiłem więc odświeżyć sobie trochę pamięć i
uwiecznić – przynajmniej dopóki ten blog nie zniknie kiedyś z sieci – fragmenty
tego dawnego świata. Opowieść będzie długa i poszarpana, ostrzegam. I nie
będzie tylko o Muzycznym Campingu. Ale to moja historia i moja opowieść. Jak
chcesz, to zapomnij pasy i zanurz się w fantastyczny czas przełomu lat 80/90.
Jak nie chcesz, poczytaj coś innego. Ja w każdym razie piszę i wspominam.
Opowieść
ma być długa, więc muszę zacząć od początku – kiedy po raz pierwszy odkryłem
Brodnicę i Pojezierze? Na początku lat 80 byłem tam cztery razy na koloniach –
dwa razy w Pokrzydowie koło Bachotka, dwa razy w Małem Czystem. W Bachotku
nauczyłem się pływać, pamiętam dumę jak pierwszy raz – pewnie wychowawcy
spuścili ze mnie oko – dopłynąłem do wyspy. Miałem tam kumpla, Roberta, syna
znajomych moich rodziców, którzy gdzieś koło ’81-82 wyemigrowali do Kanady.
Dziś wiem dlaczego. Jest u moich rodziców zdjęcie, jak buszujemy w nadbrzeżnych
szuwarach. Za każdym kolonijnym pobytem musiałem być na wycieczce w Brodnicy –
pewnie klasyka: muzeum, zamek, trójkątny rynek… Dziś już nie będę udawał, że
pamiętam tamte wycieczki ale wiem, że kiedy później zacząłem do Brodnicy
jeździć samodzielnie, te wcześniejsze wizyty pozwalały mi na dobrą orientacje w
terenie. To było drugie, poza Toruniem, moje miasto.
Przyszedł
rok 1988, kiedy choć jeszcze niepełnoletni, poczuliśmy się dorośli. Nikt z nas
nie miał starszego brata, kto wie, gdyby tak było, może historia zaczęłaby się wcześniej…
Postanowiliśmy trójką przyjaciół, jaką wówczas tworzyliśmy – Dziobol, Pele i ja
– pierwszy raz pojechać pod namiot. Dziobol zaproponował Pojezierze Brodnickie.
Trzeba wiedzieć, że z Torunia wtedy nie jeździło się w góry, bo za daleko (choć
krótko potem zaczęła się nasza bieszczadzka epopeja) ani nad morze, bo to
obciach, ani na Mazury, bo po co, skoro mini-Mazury mamy pod nosem. Trzeba tam
być, żeby się zakochać, a zakochanie już się nie odkocha…
Trzej przyjaciele z lotniska - od lewej: Gobbo, Pele, Dziobol.
Dziobol
mówił, że nad jeziorem Cichym (czy Cichem) znajdziemy jakiś biwak. W Cichem wysiedliśmy z
PKSu i z ciężkimi plecakami, dźwigając równie ciężki namiot, okrążyliśmy całe
jezioro. I nic. Mijaliśmy jakieś dzikie obozowiska, ale nie było niczego, gdzie
chcieliśmy się zatrzymać. Jakimiś leśnymi ścieżkami, mijając niewielkie
jeziorko Karaś, potwornie zmęczeni wyszliśmy z lasu i zobaczyliśmy pole
biwakowe. Nie było szans, żeby iść dalej. Do dziś mam przed oczami tamten
widok: łagodny stok skłaniający się ku tafli jeziora, drewniana wiata, trochę
namiotów. I tak znaleźliśmy się pierwszy raz w Rytych Błotach. (W sumie to są
Rytebłota, ale do dziś nie wiem, czy odmienia się w Rytychbłotach czy
Rytebłotach, więc pozostanę przy swoich Rytych Błotach.)
Namiot
rozbiliśmy tuż obok wiaty, po jej lewej stronie, trzy metry od jeziora. Dziś
już nie odtworzę z pamięci tamtych chwil, tak wiele późniejszych obrazów się
nałożyło. Ale miejsce było wprost genialne. Wiata, jak się okazało zwana (a
może tak nazwana przez nas? – chyba jednak nie) Hipchatą, to było prawdziwe centrum
kulturalne pola. To było pole biwakowe, jakie dziś już w Polsce prawie nie
występują: żadnej infrastruktury, prądu, sanitariatów, po prostu nic. Nawet
ognisk nie palił nikt sam dla siebie, bo każdy w ciągu dnia coś tam zniósł z
lasu do Hipchaty, w której był otwarty kominek. To tam wszystko się działo,
grały instrumenty, snuły opowieści. Rozbijając się obok wiaty znaleźliśmy się w
biwakowym domu kultury, nie było mowy o spaniu…
Nasz namiot - z prawej strony widać fragment dachu Hipchaty.
Dziobol
z Pelem musieli wracać po kilku dniach, ja zostałem jeszcze na jedną noc. Już
bez namiotu, ale po co, skoro miałem śpiwór, lipcowe noce były bardzo ciepłe a
Hipchata jakby co chronić mogła przed ewentualnym deszczem. Dziś już nie
pamiętam nikogo, kto tam wtedy był, ale kto wie, może już wtedy była jakaś
brygada z Brodnicy? W późniejszych latach spotykaliśmy się na Rytych
wielokrotnie. Chociaż nie, coś jednak wiem, ale o tym za chwilę.
Dziobol, okolice Rytych Błot, 1989
W
’89 pojawiła się koncepcja klasowej wycieczki. Gdzie? No jak to gdzie –
Pojezierze Brodnickie. Miałem misję zrobić rekonesans, więc wiosną zjawiłem się
w okolicy.
Ryte
Błota, 15 kwiecień [1989]
Nie
ma chyba zbyt wielkiej różnicy między ludźmi a świniami, skoro oba te gatunki
są wszystkożerne.
Teraz
już wiem, co to jest szczęście w nieszczęściu. W Rytych zgubiłem swój i znalazłem
cudzy zegarek. Wszystko to działo się w odstępie kilku minut, około godziny
szesnastej, tak, że nie wiem, co było pierwsze: zgubiłem czy znalazłem.
Aż
dziw, że przy tym zapisie pojawiła się data dzienna, jedna z dwóch czy trzech w
całym zeszycie. Prowadziłem wtedy coś w rodzaju pamiętnika, ale nie chcąc być
sztampowy, pomijałem w nim – zwłaszcza początkowo – fakty, daty… Teraz wiem, że
to błąd już nie do naprawienia. Mnóstwo świstków, papierów, biletów… Dla
potomnych tylko kłopot z porządkowaniem śmietnika…
Ostatecznie
z klasą pojechaliśmy do ośrodka w Bachotku:
Ostatni weekend spędziłem z klasą w
Bachotku. Było fajnie. Wychowawczyni nas mile zaskoczyła zostawiając dużo
swobody (m.in. dwa piwa dziennie). A Józek oczywiście musiał zbić szybę. Tyle, że
to nie była jego wina, bo każdego by to spotkało, kto by się tego okna tknął.
To
było w czerwcu, ale z zapisek wynika, że wkrótce znowu pojawiłem się w okolicy:
28
czerwiec, Ryte Błota
Dziś
w nocy skini dostali mocne baty. Dwóch odjechało do szpitala.
Wpadłem
na pomysł, aby zapisywać wszystko, co mi się w tegorocznych wakacjach
przydarzyło. [Nie wytrwałem w tym postanowieniu, a może nie miałem czasu, w
każdym razie jest tylko ten pierwszy zapis, w lipcu napisałem tylko, że nie
chce mi się pisać tego „sprawozdania” a w sierpniu wspomniałem, że byłem na
Muzycznym Campingu – na szczęście coś tam pamiętam, ale to za chwilę]
No
więc zaczynam.
W
piątek dostałem świadectwo.
Sobota.
Pojechałem z Pelem do Bachotka a w Brodnicy spotkałem panienki, które w zeszłym
roku były w Rytych. Noc spędziliśmy nie płacąc za pole namiotowe, spałem dwie i
pół godziny.
Niedziela
25 VI. Od 9 do 19 wypożyczyliśmy z Pelem kajak i popłynęliśmy do Cichego,
później wróciliśmy, i do Zbiczna, i z powrotem. Byliśmy całkowicie zmęczeni. Potem
kierownik ośrodka kazał nam zapłacić za pobyt, więc spakowaliśmy manatki i o 9
wieczorem wyszliśmy do Rytych. Na miejscu byliśmy po północy, rozbiliśmy namiot
i poszliśmy spać.
Pamiętam
ten nocny marsz doskonale. Pele szedł w glanach, ja w trampkach. Ten marsz i
widok Pelego na zawsze wyleczył mnie z chęci posiadania glanów.
Poniedziałek.
Pele cały czas marudził że jest nudno. Dopiero wieczorem zmienił nieco zdanie,
gdy poznaliśmy sąsiadów. [A nie mówiłem, że życie w Hipchacie zaczynało się
dopiero wieczorem?; do południa wszyscy spali.] Jest kilka osób z Torunia i
chłopak z dziewczyną z Łodzi. To obok nas, a dalej są między innymi dwaj
rastamani z Brodnicy, ekstra goście. Tego dnia spałem bardzo krótko, i to na
dworze.
Tego
w zapiskach nie ma, ale jeden z owych brodnickich rastamanów pokazał mi
niewielkie pole zboża, rosnące po drugiej stronie drogi, a w nim, pomiędzy
żytem, zieleniły się inne rośliny. Pierwszy raz wtedy zaparzyłem sobie z nich
herbatę ;)
Wtorek.
W ciągu dnia nic ciekawego się nie zdarzyło, ale wieczorem Daria wyprawiała
urodziny, więc było ostro. Później przyszli puny i załatwili skinów. A zaczęło
się od tego, że skini jednemu z nich – Długiemu – zabrali w Zbicznie 3 piwa. A
teraz szykuje się ostra wojna, bo skini szykują odwet na Nowym Mieście
Lubawskim, a za tymi drugimi stoi jeszcze Brodnica i Grudziądz. I to wszystko
przeciw naszym toruńskim łyskom. Tej nocy jeszcze nie spałem, a jest teraz wpół
do szóstej rano. Pele przed chwila pojechał do Torunia. Teraz jest już środa.
Gdzieś koło ósmej przyszedł gliniarz i mnie przesłuchiwał. Wieczorem były
poprawiny urodzin. Spać poszedłem o drugiej w czwartek. Gdy wstałem i jadłem
zupę, gliniarz kazał się stawić jutro rano na komendzie.
Pół
strony dalej:
Podczas
wakacji zaniechałem trochę pisanie. W lipcu zaliczyłem jeszcze Bieszczady i
VIII MC w Brodnicy.
Tamte
Bieszczady to osobna opowieść, niemal magiczna, może na inny czas. Teraz pora
na pierwsze wspomnienie o Muzycznym Campingu. Niestety, wszystko co mam to
bilet, jedna kasetę i dziurawą pamięć. Na MC w Brodnicy byłem w sumie trzy
razy, niektóre rzeczy mogą mi się nieco mylić, niektóre tylko wydawać, choć
wszystko wydarzyło się naprawdę.
Wydaje
mi się, że na pierwszy MC pojechałem sam. Pamiętam wprawdzie wyprawę z
Paśniakiem i nocleg w namiocie u cioci kumpla w ogródku, ale to chyba było
później. To był mój pierwszy wyjazdowy festiwal, w ogóle pierwszy koncert poza
Toruniem, żadnych toruńskich regałów jeszcze chyba wówczas nie znałem. Sam
zresztą słuchałem reggae dopiero od kilku miesięcy, może od ’88 roku, od nagrań
Izraela i Brygady Kryzys. W bloku, z którego już wtedy się wyprowadziliśmy
(Łyskowskiego 13) była ekipa starszych o kilka lat załogantów. Te kilka lat, to
cała epoka. Jeden z nich „nawrócił się” na Hare Kryszna, więc postanowił
sprzedać swoje kasety. Toż była dla mnie gratka – całe pudło kaset, różnorakie
reggae, audycje Gołaszewskiego z radia… Do tego zeszyt z wycinkami ze starego
„Non Stopu”. Tych wycinków niestety dawno już nie mam, zawieruszyły się podczas
którejś z przeprowadzek, może pożyczone… Niektóre kasety mam jeszcze do dziś.
Ale
wracając do adremu: wszystko wskazuje na to, że pojechałem sam, i to na jeden
tylko dzień, choć na samym koncercie spotkaliśmy się z Paśniakiem. Interesował mnie tylko dzień reggae’owy, więc i
bilet mam tylko na 28 lipca.
Pamiętam
kilka obrazków. Pierwsze co, poszedłem do sklepu po chleb, który w tamtych
dniach był w Brodnicy prawdziwie deficytowy. Kupiłem ćwiartkę, drugą wziął
jakiś hipis. Włożyłem do torby (wojskowy chlebak z trójkolorowymi frędzlami,
który nazywałem rastamanką) a później na tej torbie siedziałem na rynku, aż z
chleba zrobił się placek. No właśnie, rynek… tam się wszystko zaczęło. Po
pierwsze: THE REBELS. Nie licząc toruńskiego LAF 3 KOSMOS (tak mam zapisane,
więc tak się chyba pisali; późniejszy TRANSFORMERS) to pierwsza kapela reggae z
wielkiego dla mnie wówczas świata, jaką usłyszałem na żywo. Może właśnie
dlatego tak ich wówczas polubiłem, że lubię do dziś. To był mój pierwszy
kontakt wśród kapel reggae’owych, dwa lata później organizując Afrykę najpierw
właśnie do Janka napisałem, zaczynali ten festiwal (ech, gdyby takmogli zagrać na zakończenie jubileuszowej, 30
edycji…). W czasie koncertu na rynku nagle zrobił się jakiś dym, przyjechała
jeszcze wtedy Milicja Obywatelska, zgarnęli jakiegoś punka, który rzucił
jogurtem w kamerę ekipy telewizyjnego „Luzu” – przynajmniej tak wtedy
słyszałem, bo z książki wynika, że chodziło tylko o oplucie. W każdym razie –
dokładnie wtedy, kiedy zrobiła się poruchawka, Janek śpiewał wyciągając rękę i
wskazując na milicyjną nyskę: „Czyńcie innym to, co byście chcieli, aby wam
czyniono”. Komuna właśnie upadała, nadchodziła wolność, tak nam się
przynajmniej wtedy zdawało. Miałem pożyczonego Kasprzaka i nagrywałem ten
koncert na pożyczoną kasetę. Potem w domu zgrałem to na magnetofon szpulowy.
Ilekroć słuchałem tego koncertu, zawsze przechodziły mnie ciary. Niestety,
taśmy szlag trafił.
Z
tych występów na rynku pamiętam jeszcze Jana Janowskiego. Jego występ pamiętam
jako przyjemne leżenie na rynku i patrzenie w gwiazdy – czyżby grał w nocy, po
zakończeniu koncertu głównego w amfiteatrze? A może coś mi się już pomieszało?
Jeszcze OSTATNIO TAKIE TRIO chodzi mi po głowie, ale czy to było wtedy?
Po koncercie nocowaliśmy z Paśniakiem i Kamilem-hipisem u w namiocie u jego cioci w ogródku.
Pamiętam
ludzi, mieszkańców Brodnicy, niezwykle życzliwych. Duży gar z zupą przed kościołem
nieopodal rynku…
Potem
koncert w amfiteatrze. Najpierw ASUNTA, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to
projekt Sławka Gołaszewskiego z Renatą Przemyk. Grali cichutko, akustycznie. Tak cicho, ze
ledwie ich słychać na kasecie. Tak, bo mam z tego koncertu kasetę! „I uwierzyć,
że nie ma połowy, i uwierzyć, że nie ma ćwierci. Jest coś, co się wszystko
łączy, gdzie się zaczyna i kończy…” Ależ to bujało! Na
kasecie są jeszcze fragmenty BASSTIONU, BAKSZYSZU i WEDY (Hare Kryszna) – fragmenty,
bo miałem tylko jedną kasetę, dziewięćdziesiątkę… Można te nagrania znaleźć
dziś na youtubie:
Tu sam
BASSTION, okładka mojego autorstwa. jak dobrze pogrzebać w sieci, to
ktoś podrasował trochę to nagranie i da się znaleźć z lepszą jakością
dźwięku. Na początku słychać naszą rozmowę z Paśniakiem: o, takie reggae to ja lubię...
A tu ASUNTA
W
’89 w spokojnej dotychczas Brodnicy zaczęły się dymy ze skinami. Taki wówczas
czas był, dość napięte relacje między skinami i punkami. Sporo o tym w książce,
jak w tym akurat temacie nie mam nic do powiedzenia, pamiętam jakieś ganianki
po rynku, ale główne "manewry", ze słynną obroną pola namiotowego z dachu jakiegoś budynku, docierały do mnie tylko echem.
Wtedy
też zaliczyłem życiowy rekord – czterokrotnie jednego dnia zostałem spisany
przez Milicję zwaną Obywatelską. Ot tak, po prostu. Taki musieli mieć nakaz,
żeby wypełnić zeszycik nazwiskami, w razie jakby co…
Nie
trzeba było wiele czasu, żebym znalazł się w Brodnicy ponownie:
17
września… To już pięćdziesiąt lat temu…
W
pociągu do Brodnicy: Istotą świata jest przemijanie.
A
także: Strzeż się bliźniego swego jak siebie samego.
Dziś
(17 IX) byłem w świątyni lwa. Czyli u Lewego w Brodnicy. Wszędzie plakaty z
Marleyem, naszywki i rzeczy, o których nawet mi się nie śniło. Lew oczywiście
też był, tylko namalowany. Od Okonia dostałem jego wiersze.
Aha,
spotkałem dziś paru starych znajomych: Borysa, Hadesa i Kiry’ego.
Lewy
to Bartek Lewandowski, basista wielu brodnickich i toruńskich kapel,
kilkukrotnie gościł potem na Afryce, choćby w składzie TRANSFORMERS. Czyżby to
on był jednym z owych brodnickich rastamanów spotkanych w Rytych Błotach? –
muszę dopytać. Okoń to Romuald Pokojski, obecny dyrektor Opery Bałtyckiej w
Gdańsku. Chyba od niego dostałem adres do Ras Jana z Rebelsów, tak przynajmniej
wynika z zachowanej karteczki (w sumie to byłby dokument do historii Afryki).
Pamiętam, że u któregoś z nich pierwszy raz w życiu piłem sok z kiwi. Nie
mogłem wyjść ze zdumienia, że sok może być zielony ;) . Borysa, Hadesa i
Kiry’ego nie pamiętam, ale może odnajdą się dzięki tym wspomnieniom…
Hm,
ciekawe:
W
„Na przełaj” (nr 38/89) ukazał się mój tekst. To znaczy niezupełnie mój, ale ja
go tam zamieściłem.
To
też typowe dla tamtych czasów:
Jakieś
dwa tygodnie temu barwiłem sobie [trójkolorową] koszulkę. W sumie wyszła nawet
znośnie, ale kolor zielony jest zbyt ciemny. Chcę jeszcze na niej namalować
Marleya i listek Ganji.
Gdy
ją zobaczyła ciocia Jasia, powiedziała że jest ładne zestawienie kolorów i
zrobiłaby taką swojemu synowi.
Gdy
ją zobaczył tata powiedział coś na temat dzisiejszej młodzieży.
Gdy
ja zobaczyła babcia powiedziała, że powinienem zrobić ich więcej i iść na
rynek.
Gdy
ją zobaczył Zieli zrobił u mnie zamówienie.
Slavi
krzyknął (było to w szatni wf): cha cha cha, patrzcie, mamy rastamana.
O,
jeszcze jedna ciekawostka, której nie pamiętam:
[maj
1990] A PASSER BY gra piosenkę reggae z moim tekstem. Jeszcze jej nie słyszałem
i nie wiem, kiedy będę miał okazję.
Dobra,
wracajmy do wątków okołobrodnickich. Chociaż nie, to też jest ważne (?) w tej
historii:
6
czerwiec. [1990]
Zrobiłem
1 numer „Armagedona”. Jutro zanoszę do „Rubina”. Obawiam się, że kobiecie może
nie spodobać się środkowa strona, ta o ganji. [… teraz kilka ustępów o naszym
Klubie Muzycznym imienia Jello Biafry…] Oddałem dziś kobiecie „Armagedon” do
odbicia. Jeżeli nie będzie żadnych sprzeciwów, to 21 czerwca powinien się
ukazać.
Chyba
nie było, bo ukazało się około 30 egzemplarzy. Niestety, na tym pierwszym
numerze się skończyło...
Ciężko
wrócić do wątku brodnickiego, gdy się czyta swoje życie… Teraz na przykład
dłuższy opis słynnego występu Kamerunu na mistrzostwa świata w piłce nożnej ("Soccer
kids from Africa – you can do it just like Cameroon!"), sporo o warszawskiej
Kręciole, matura, egzaminy na studia… Aż wreszcie:
9
lipiec [1990]
Pierwszy
wakacyjny wypad pod namiot mam już za sobą. Pojechaliśmy z Pelem i Dziobolem do
Okonina. Na miejscu byliśmy coś koło północy i rozbiliśmy się w lesie między
drzewami. Drogą z Kowalewa szliśmy pieszo dźwigając namiot, więc nieźle nam to
dało po ramionach.
Około
15 następnego dnia odbiło nam, żeby pojechać do Rytychbłot, bo w Okoninie było
cholernie nudno. W Rytych zrobiliśmy imprezę, Dziobol zatruł się na swoich
dziewiętnastych urodzinach.
Rytebłota
już nie są te same co kiedyś. To, że pole jest teraz płatne jakoś przebolałem,
ale ścięło mnie z nóg, że Hipchata zamykana jest o dziesiątej, ewentualnie o
dwunastej. W poprzednich latach, kiedy nie było żadnych wrót, ludzie bawili się
nieraz do rana. Co oni z tym polem zrobili? Przyjechało full puszkowców
samochodami. A było to jedno z piękniejszych pól w tym województwie, taka oaza
dla wszelkich odlotowców. A teraz?
Ale
ludzie i tak byli świetni. Była brygada punów z Gliwic, Bodziu który zdawał ze
mną egzaminy na uniwerek (na ustnych wchodził przede mną), Andżi i wielu
innych. W sumie i tak było nieźle.
Nie
ma w tym roku Muzycznego Campingu – można się załamać.
11
lipiec
Wieczorem
był u mnie Paśniak i rozmawialiśmy na temat założenia kapeli. To byłby odlot
zupełny.
Po wakacjach odbyły się pierwsze próby ADONAI, w harcówce mojego
byłego już liceum, ale poza tymi próbami nigdy nie wyszliśmy z garażu; jedynie
kaseta z zapisem dźwiękowym się znalazła
27
lipca [1990]
W
Głuchołazach kupiłem sobie kasetę „Solidarność anti apartheid”, płytę MISTY IN
ROOTS i „Pornografię” Gombrowicza.
Miałem
jechać do Brodnicy, ale odwołali. Miały być jakieś ciche koncerty, nawet chyba
reggae. Pineska nie przyjechała więc ze mną do Torunia. To ciekawe, bo
wszystkie jej koleżanki wiedzą że istnieje ktoś taki jak Ra z Tafarii, a żaden
z moich kumpli nie wie nic o Pinesce.
Następny
ślad mojego pobytu w Brodnicy napotykam dopiero w marcu 1991 roku – na tydzień
przed pierwszą Afryką (to znaczy – wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że będą
kolejne). Być może ten wyjazd miał zresztą jakiś związek z planowanym przez nas
koncertem, bo w tamtym czasie trochę jeździłem po koncertach i zapraszałem
ludzi do Torunia (w Lubartowie na „Kołysz się, kołysz”, w Gliwicach na „Winter Reggae”):
9
marzec, godz. 23.05. Brodnica.
Wracam
do Torunia z koncertu Johna Portera. Spotkałem paru znajomych.
W
„Brodnicy blues” jest fotka z koncertu Portera w Pianie, ale czy ta sama
impreza – nie wiem. Porter w Pianie mógł być więcej razy.
Na
przełomie kwietnia i maja 1991 roku mam dziurę w zapisach. A szkoda, bo może wtedy właśnie zrodziła się nasza tradycja corocznych wyjazdów na
długi weekend do Rytych Błot. Mając w pamięci, jak tam było pod koniec lat ’80
i co zaczęło się zmieniać w dobie rodzącego się kapitalizmu – pole płatne,
Hipchata zamykana na noc – postanowiliśmy zmienić termin wyjazdu, na przed
sezonem. Zasada była prosta, zbieraliśmy ekipę (która od początkowych
kilkunastu osób w ciągu kilku lat wzrosła do kilkudziesięciu, wielu nawet już
nie znałem, bo to byli znajomi znajomych) ktoś brał pół litra i szedł do
leśniczego załatwić klucze do wiaty. Cały weekend był nasz. Zawsze przy tej
okazji rozpoczynałem sezon na kąpiele w jeziorze. Woda była zimna że aż dech
zapierało, ale wierny tej tradycji byłem do końca, czyli do 1994 roku. W ’95
już się na Rytych nie spotkaliśmy, bo 30 kwietnia brałem ślub z CD Kramlą i
część załogi przyjechała na wesele. Potem po latach w Rytych byłem jeszcze
tylko raz, już z Kramlą i z dziećmi, chcąc im pokazać to miejsce. Zatrzymaliśmy
się na chwilę, ale nawet za parking musiałem zapłacić…
Dobra,
wracamy do chronologii.
9
maj [1991]
Był
u nas listonosz z jakąś przesyłką. I mówił:
-
Oj, Jarek, zadyma się przez ciebie robi na poczcie.
To
chodziło o znaczki [czyli ich chroniczny brak, albo jeśli były, to smarowane
mydłem żeby się pieczątki łatwo zmywały]. I w ogóle o całokształt mojej
korespondencji, na przykład sposób pisania adresata. I to zarówno ode mnie,
jaki i do mnie.
To
się nazywało mailart – ciekawe, że dziś się trochę ta sztuka pisania listów
odrodziła, co widzę u moich córek ;) Coś musiało być na rzeczy, bo pamiętam jak
raz dostałem korespondencję zaadresowana do mnie jako do Ra z Tafarii, z
kompletnie błędnym adresem. Chyba tylko Toruń się zgadzał a i tak trafiło do
mnie.
16
lipiec. [1991] Smogorzewiec.
Zaniedbuje
ostatnio pisanie – ale tyle się dzieje.
Tego
dnia po imprezie [25 czerwca, impreza w lesie za Elaną] wyszedłem z domu. I
trasa – Ryte Błota, Warszawa, Nowa Sól, Wrocław, Czorsztyn. Takie życie od
pociągu do pociągu. Potem jeden dzień w domu – i nad Orle!
Zero
pieniędzy
Tak, to był sławetny wyjazd. Zdjęć są dziesiątki, co zważywszy na czasy (nie było aparatów cyfrowych) oznacza bardzo dużo. Wszystko za sprawą... Indii, która wtedy była naszą (moją, Pelego i Dziobola) gwiazdą. Mała próbka:
23
lipiec. Wieczór. Sławkowo.
W
czwartek znowu wyjazd. Na Muzyczny Camping do Brodnicy. Zastanawiam się, kto
będzie ze znajomych. Jadę prawdopodobnie z Indią, Pelem, Paśniakiem i może
jeszcze innymi. A ty, Pinesko, przyjedziesz?. Chciałbym, żeby przyjechała
Julita i wszyscy ludzie z Czorsztyna. I Kramla, ale to raczej niemożliwe.
Julita mogłaby mi przywieźć pacyfkę – już ją dla mnie ma. Chyba. Sama zrobiła –
tak przynajmniej miało być. [Przez lata miałem tę trójkolorową pacyfkę, ale
chyba już jej nie znajdę.]
24
lipiec, Toruń
Przygotowania.
India
i Paśniak nie jadą.
Beata
i Patrycja już wyjechały.
Ja
i Pele rano.
6
sierpień, Toruń
Znowu
była dłuższa przerwa. I choć zeszyt cały czas miałem przy sobie, to jednak nic
nie pisałem.
I
tak:
W
Brodnicy spotkałem większość osób, które chciałem spotkać – oprócz tego
oczywiście nowi ludzie. Dwie pierwsze noce w stodole (z najazdami gliniarzy)
potem dwie za darmo na polu namiotowym. Koncerty miałem za darmo, tak że wiele
kasy nie straciłem. Muzycznie było cienko (jakbym miał bez przekrętów kupować
bilety to bym się wkurzył) ale atmosfera niezła.
Potem
z paroma ludźmi pojechaliśmy do Rytych, a stamtąd – ja sam do Bydgoszczy.
Miałem być na akcji przeciwko korridzie. Korrida się nie odbyła, ale
przynajmniej wykąpałem się u Asi. O piątej rano zrywałem się do Jarotka.
Mam
z tą edycją Muzycznego Campingu, bo niewiele pamiętam. Z koncertów chyba tylko
ARMIĘ i IZRAELA – który mnie wtedy, z nowym programem („1991”) nie zachwycił.
Pamiętam stodołę – nawet zdjęcie z niej się zachowało – ale tych noclegów na
polu namiotowym już nie. Ten festiwal zasłynął mega zadymami między skinami a
punkami. Nie należałem do żadnej z tych grup, więc bezpośredniego udziału nie
brałem. Ale wdzięczny byłem punkom za obronę (dosłownie, jak w Sajgonie czy
innej Jugosławii) pola namiotowego przed skinheadami. Generalnie to był chyba
czas, że na koncerty jeździłem bardziej dla spotkań z ludźmi niż dla muzyki.
Pamiętam taka rozmowę, w amfiteatrze, chyba wtedy. Rozmawiały dwie dziewczyny,
jedna mówiła o Gobbie, druga o Ra z Tafarii – a ja, Gobbo-Ra z Tafarii
siedziałem nieco z tyłu…
Parę fotek Pelego z tamtej Brodnicy:
Wnętrze stodoły: przodem tylko India, tyłem chyba Beata; zdaje mi się, że ta czarna postać obok Indii to ja.
Przed stodołą - to jest zdjęcie zdjęcia, trzeba pogonić Pelego o odbitki
Z Beatą i Ajką Zawsze czarodziejką w brodnickim muzeum albo galerii.
Partia szachów z Pelem tamże.
I parę fotek od Pędzla (dzięki):
Powyżej: koncert ARMII
Potem
była tradycyjna trasa „pielgrzymkowa”: Brodnica – Jahrocin – Gorzów
Wielkopolski, ale nie o tym jest ta historia.
23
sierpień.
Przyjechał
wczoraj Czita z Zieloną. Zielona wieczorem pojechała do Grudziądza, a Czita
nocował u mnie i dziś pojechaliśmy do Brodnicy. Byliśmy u Okonia (na klatce) i
u Levego. Przybyło mi sporo nagrań polskiego reggae – całkiem niezłe.
Na
Pojezierze wróciliśmy wiosną 1992 roku.
1
maj [1992]
Jak
szaleć to szaleć. Jedziemy całą brygadą do Rytych Błot pod namiot – za godzinę
pociąg. Będziemy obchodzić Święto Pracy wyrabiając trzysta procent normy. A co
tam – piwo mamy z sobą,a jutro i w
niedzielę to się zaopatrzy.
Z
tego co wiem, to jedzie jedenaście osób.
3
maj
Wróciłem.
Jak
się okazało – dojechali wszyscy – dużo jedzenia i dużo instrumentów. I kolarze,
i happeningi. I słońce, i deszcz. I pływałem nawet – woda taka, że dzięki. Aż
palce strach było zanurzyć, ale co tam. No i piwo, piwo, piwo!
A
gdy wróciłem, to zobaczyłem że mi w kiblu zboże zakwitło.
Tam,
w Rytych, to Olivier był niemalże gwoździem programu – ale współczuję mu – tyle
przeżyć...
To
był czas, kiedy Pele przeszedł na robienie kolorowych fotek. Jest ich
stosunkowo dużo, tu kilka z nich. Wcześniejsze, te czarno-białe, trudno
dokładnie przypasować do konkretnego wyjazdu, choć może kiedyś do tego
dojdziemy. Problem w tym, że Pele ma negatywy, ja mieszkam daleko i jakoś tak
nie możemy się zgadać na działanie. Wspomniany w tekście Olivier Reggie de la
Manche to mój biały szczur, którego brałem ze sobą na wszelkie wyjazdy. Zmarł
biedny w Jahrocinie, w przegrzanym namiocie…
Hipchata w całej okazałości, a w jeziorze ja.
Graliśmy wszędzie, gdzie się dało, na przystankach, w pociągu...
Dziobol i Olivier reggie de la Manche.
25
lipiec [1992] Brodnica
Jestem niby z Kramlą, śpimy tak blisko siebie, a jednak
czuję się tak cholernie samotny. Dziwny jestem. Zachowuję się bardzo głupio,
jestem cholernie zazdrosny o wszystko i jeszcze na dodatek chciałbym być
zrozumiany. Kramla jest tak cudowna, ale... nie wiem. Sam już nie wiem. Jest
moją Młodszą Siostrą – tylko czy aż? Nie sądzę, abym zasługiwał na coś więcej.
Upał
niesamowity. Skwar i żar leje się z nieba. Trochę sobie popływałem w jeziorze a
teraz cieknę od potu. Tak cholernie gorąco, że aż ze mnie kapie. Dosłownie. Już
parę kropel spadło na ten zeszyt.
Nie
mam dzisiaj najlepszego humoru. Ciągle zasklepiam się w sobie – coraz bardziej
i bardziej. Naprawdę odchodzę. A tak bardzo chciałbym żyć! Tak bardzo pragnę
żyć! Nie potrafię. Nie dam rady bez niczyjej pomocy.
Tradycyjnie
– z koncertów tamtego Muzycznego Campingu niewiele pamiętam, tylko DAAB. Więcej
się działo w stosunkach międzyludzkich. Miałem dziwny namiot, z ruskiego
brezentu, w kształcie domku. Mówiłem na niego „trójka z tropikiem” tylko że ten
tropik był… w środku, w postaci lekkiej mżawki gdy na zewnątrz padał deszcz.
Chętnych na nocleg było dużo, tak dużo, że zabrakło miejsca dla mnie. Nieopodal
swój „obóz” założyła pielgrzymowa ekipa I’n’I. Ja się trochę dystansowałem, ale
wiele czasu i tak spędzaliśmy razem, łącznie z marszem z bębnami na takie
słowiańskie nyah-binghi.
To
był mój ostatni raz w Brodnicy na Muzycznym Campingu. Potem wpadałem jeszcze
parę razy do Piano, oraz rokrocznie do Rytych Błot, o czym już wspominałem.
Pisane ślady po tych wypadach mogą być zachowane, ale w listach, które wtedy
namiętnie pisałem do CD Kramli, zarzucając dziennik. Te zapiski są teraz jej
własnością i niech tak już zostanie.
I
to byłoby na tyle. Może z czasem jeszcze coś dodam. Teraz tęskno mi się zrobiło za Brodnicą przez to pisanie.