piątek, 4 lutego 2022

CAMPINGI nie tylko MUZYCZNE

Inspiracja przyszła z zewnątrz, w postaci książki. To „Brodnicki blues”. Z bluesem łączy mnie stosunkowo niewiele, choć i tak trochę opowieści by się nazbierało, ale z Brodnicą? Toż to cała historia… Czytając stają mi przed oczami tamte dni, tamte miejsca, tamci ludzie. Postanowiłem więc odświeżyć sobie trochę pamięć i uwiecznić – przynajmniej dopóki ten blog nie zniknie kiedyś z sieci – fragmenty tego dawnego świata. Opowieść będzie długa i poszarpana, ostrzegam. I nie będzie tylko o Muzycznym Campingu. Ale to moja historia i moja opowieść. Jak chcesz, to zapnij pasy i zanurz się w fantastyczny czas przełomu lat 80/90. Jak nie chcesz, poczytaj coś innego. Ja w każdym razie piszę i wspominam.

Opowieść ma być długa, więc muszę zacząć od początku – kiedy po raz pierwszy odkryłem Brodnicę i Pojezierze? Na początku lat 80. byłem tam cztery razy na koloniach – dwa razy w Pokrzydowie koło Bachotka, dwa razy w Małem Czystem. W Bachotku nauczyłem się pływać, pamiętam dumę jak pierwszy raz – pewnie wychowawcy spuścili ze mnie oko – dopłynąłem do wyspy. Miałem tam kumpla, Roberta, syna znajomych moich rodziców, którzy gdzieś koło ’81-82 wyemigrowali do Kanady. Dziś wiem dlaczego. Jest u moich rodziców zdjęcie, jak buszujemy w nadbrzeżnych szuwarach. Za każdym kolonijnym pobytem musiałem być na wycieczce w Brodnicy – pewnie klasyka: muzeum, zamek, trójkątny rynek… Dziś już nie będę udawał, że pamiętam tamte wycieczki ale wiem, że kiedy później zacząłem do Brodnicy jeździć samodzielnie, te wcześniejsze wizyty pozwalały mi na dobrą orientacje w terenie. To było drugie, poza Toruniem, moje miasto.

Przyszedł rok 1988, kiedy choć jeszcze niepełnoletni, poczuliśmy się dorośli. Nikt z nas nie miał starszego brata, kto wie, gdyby tak było, może historia zaczęłaby się wcześniej… Postanowiliśmy trójką przyjaciół, jaką wówczas tworzyliśmy – Dziobol, Pele i ja – pierwszy raz pojechać pod namiot. Dziobol zaproponował Pojezierze Brodnickie. Trzeba wiedzieć, że z Torunia wtedy nie jeździło się w góry, bo za daleko (choć krótko potem zaczęła się nasza bieszczadzka epopeja) ani nad morze, bo to obciach, ani na Mazury, bo po co, skoro mini-Mazury mamy pod nosem. Trzeba tam być, żeby się zakochać, a zakochanie już się nie odkocha…

Trzej przyjaciele z lotniska - od lewej: Gobbo, Pele, Dziobol.

 

Dziobol mówił, że nad jeziorem Cichym (czy Cichem)  znajdziemy jakiś biwak. W Cichem wysiedliśmy z PKSu i z ciężkimi plecakami, dźwigając równie ciężki namiot, okrążyliśmy całe jezioro. I nic. Mijaliśmy jakieś dzikie obozowiska, ale nie było niczego, gdzie chcieliśmy się zatrzymać. Jakimiś leśnymi ścieżkami, mijając niewielkie jeziorko Karaś, potwornie zmęczeni wyszliśmy z lasu i zobaczyliśmy pole biwakowe. Nie było szans, żeby iść dalej. Do dziś mam przed oczami tamten widok: łagodny stok skłaniający się ku tafli jeziora, drewniana wiata, trochę namiotów. I tak znaleźliśmy się pierwszy raz w Rytych Błotach. (W sumie to są Rytebłota, ale do dziś nie wiem, czy odmienia się w Rytychbłotach czy Rytebłotach, więc pozostanę przy swoich Rytych Błotach.)

Namiot rozbiliśmy tuż obok wiaty, po jej lewej stronie, trzy metry od jeziora. Dziś już nie odtworzę z pamięci tamtych chwil, tak wiele późniejszych obrazów się nałożyło. Ale miejsce było wprost genialne. Wiata, jak się okazało zwana (a może tak nazwana przez nas? – chyba jednak nie) Hipchatą, to było prawdziwe centrum kulturalne pola. To było pole biwakowe, jakie dziś już w Polsce prawie nie występują: żadnej infrastruktury, prądu, sanitariatów, po prostu nic. Nawet ognisk nie palił nikt sam dla siebie, bo każdy w ciągu dnia coś tam zniósł z lasu do Hipchaty, w której był otwarty kominek. To tam wszystko się działo, grały instrumenty, snuły opowieści. Rozbijając się obok wiaty znaleźliśmy się w biwakowym domu kultury, nie było mowy o spaniu…

 Nasz namiot - z prawej strony widać fragment dachu Hipchaty.

Dziobol z Pelem musieli wracać po kilku dniach, ja zostałem jeszcze na jedną noc. Już bez namiotu, ale po co, skoro miałem śpiwór, lipcowe noce były bardzo ciepłe a Hipchata, jakby co, chronić mogła przed ewentualnym deszczem. Dziś już nie pamiętam nikogo, kto tam wtedy był, ale kto wie, może już wtedy była jakaś brygada z Brodnicy? W późniejszych latach spotykaliśmy się na Rytych wielokrotnie. Chociaż nie, coś jednak wiem, ale o tym za chwilę.

Dziobol, okolice Rytych Błot, 1989

W ’89 pojawiła się koncepcja klasowej wycieczki. Gdzie? No jak to gdzie – Pojezierze Brodnickie. Miałem misję zrobić rekonesans, więc wiosną zjawiłem się w okolicy.

 


Ryte Błota, 15 kwiecień [1989]

Nie ma chyba zbyt wielkiej różnicy między ludźmi a świniami, skoro oba te gatunki są wszystkożerne. 

Teraz już wiem, co to jest szczęście w nieszczęściu. W Rytych zgubiłem swój i znalazłem cudzy zegarek. Wszystko to działo się w odstępie kilku minut, około godziny szesnastej, tak, że nie wiem, co było pierwsze: zgubiłem czy znalazłem.

Aż dziw, że przy tym zapisie pojawiła się data dzienna, jedna z dwóch czy trzech w całym zeszycie. Prowadziłem wtedy coś w rodzaju pamiętnika, ale nie chcąc być sztampowy, pomijałem w nim – zwłaszcza początkowo – fakty, daty… Teraz wiem, że to błąd już nie do naprawienia. Mnóstwo świstków, papierów, biletów… Dla potomnych tylko kłopot z porządkowaniem śmietnika…

Ostatecznie z klasą pojechaliśmy do ośrodka w Bachotku: 

Ostatni weekend spędziłem z klasą w Bachotku. Było fajnie. Wychowawczyni nas mile zaskoczyła zostawiając dużo swobody (m.in. dwa piwa dziennie). A Józek oczywiście musiał zbić szybę. Tyle, że to nie była jego wina, bo każdego by to spotkało, kto by się tego okna tknął.

To było w czerwcu, ale z zapisek wynika, że wkrótce znowu pojawiłem się w okolicy:

28 czerwiec, Ryte Błota

Dziś w nocy skini dostali mocne baty. Dwóch odjechało do szpitala.

Wpadłem na pomysł, aby zapisywać wszystko, co mi się w tegorocznych wakacjach przydarzyło. [Nie wytrwałem w tym postanowieniu, a może nie miałem czasu, w każdym razie jest tylko ten pierwszy zapis, w lipcu napisałem tylko, że nie chce mi się pisać tego „sprawozdania” a w sierpniu wspomniałem, że byłem na Muzycznym Campingu – na szczęście coś tam pamiętam, ale to za chwilę]

No więc zaczynam.

W piątek dostałem świadectwo.

Sobota. Pojechałem z Pelem do Bachotka a w Brodnicy spotkałem panienki, które w zeszłym roku były w Rytych. Noc spędziliśmy nie płacąc za pole namiotowe, spałem dwie i pół godziny.

Niedziela 25 VI. Od 9 do 19 wypożyczyliśmy z Pelem kajak i popłynęliśmy do Cichego, później wróciliśmy, i do Zbiczna, i z powrotem. Byliśmy całkowicie zmęczeni. Potem kierownik ośrodka kazał nam zapłacić za pobyt, więc spakowaliśmy manatki i o 9 wieczorem wyszliśmy do Rytych. Na miejscu byliśmy po północy, rozbiliśmy namiot i poszliśmy spać.

Pamiętam ten nocny marsz doskonale. Pele szedł w glanach, ja w trampkach. Ten marsz i widok Pelego na zawsze wyleczył mnie z chęci posiadania glanów.

Poniedziałek. Pele cały czas marudził że jest nudno. Dopiero wieczorem zmienił nieco zdanie, gdy poznaliśmy sąsiadów. [A nie mówiłem, że życie w Hipchacie zaczynało się dopiero wieczorem?; do południa wszyscy spali.] Jest kilka osób z Torunia i chłopak z dziewczyną z Łodzi. To obok nas, a dalej są między innymi dwaj rastamani z Brodnicy, ekstra goście. Tego dnia spałem bardzo krótko, i to na dworze.

Tego w zapiskach nie ma, ale jeden z owych brodnickich rastamanów pokazał mi niewielkie pole zboża, rosnące po drugiej stronie drogi, a w nim, pomiędzy żytem, zieleniły się inne rośliny. Pierwszy raz wtedy zaparzyłem sobie z nich herbatę ;)

Wtorek. W ciągu dnia nic ciekawego się nie zdarzyło, ale wieczorem Daria wyprawiała urodziny, więc było ostro. Później przyszli puny i załatwili skinów. A zaczęło się od tego, że skini jednemu z nich – Długiemu – zabrali w Zbicznie 3 piwa. A teraz szykuje się ostra wojna, bo skini szykują odwet na Nowym Mieście Lubawskim, a za tymi drugimi stoi jeszcze Brodnica i Grudziądz. I to wszystko przeciw naszym toruńskim łyskom. Tej nocy jeszcze nie spałem, a jest teraz wpół do szóstej rano. Pele przed chwilą pojechał do Torunia. Teraz jest już środa. Gdzieś koło ósmej przyszedł gliniarz i mnie przesłuchiwał. Wieczorem były poprawiny urodzin. Spać poszedłem o drugiej w czwartek. Gdy wstałem i jadłem zupę, gliniarz kazał się stawić jutro rano na komendzie. 

Pół strony dalej:

Podczas wakacji zaniechałem trochę pisanie. W lipcu zaliczyłem jeszcze Bieszczady i VIII MC w Brodnicy.

Tamte Bieszczady to osobna opowieść, niemal magiczna, może na inny czas. Teraz pora na pierwsze wspomnienie o Muzycznym Campingu. Niestety, wszystko co mam to bilet, jedną kasetę i dziurawą pamięć. Na MC w Brodnicy byłem w sumie trzy razy, niektóre rzeczy mogą mi się nieco mylić, niektóre tylko wydawać, choć wszystko wydarzyło się naprawdę.

Wydaje mi się, że na pierwszy MC pojechałem sam. Pamiętam wprawdzie wyprawę z Paśniakiem i nocleg w namiocie u cioci kumpla w ogródku, ale to chyba było później. To był mój pierwszy wyjazdowy festiwal, w ogóle pierwszy koncert poza Toruniem, żadnych toruńskich regałów jeszcze chyba wówczas nie znałem. Sam zresztą słuchałem reggae dopiero od kilku miesięcy, może od ’88 roku, od nagrań Izraela i Brygady Kryzys. W bloku, z którego już wtedy się wyprowadziliśmy (Łyskowskiego 13) była ekipa starszych o kilka lat załogantów. Te kilka lat, to cała epoka. Jeden z nich „nawrócił się” na Hare Kryszna, więc postanowił sprzedać swoje kasety. Toż była dla mnie gratka – całe pudło kaset, różnorakie reggae, audycje Gołaszewskiego z radia… Do tego zeszyt z wycinkami ze starego „Non Stopu”. Tych wycinków niestety dawno już nie mam, zawieruszyły się podczas którejś z przeprowadzek, może pożyczone… Niektóre kasety mam jeszcze do dziś.

Ale wracając do adremu: wszystko wskazuje na to, że pojechałem sam, i to na jeden tylko dzień, choć na samym koncercie spotkaliśmy się z Paśniakiem. Interesował mnie tylko dzień reggae’owy, więc i bilet mam tylko na 28 lipca. 


Pamiętam kilka obrazków. Pierwsze co, poszedłem do sklepu po chleb, który w tamtych dniach był w Brodnicy prawdziwie deficytowy. Kupiłem ćwiartkę, drugą wziął jakiś hipis. Włożyłem do torby (wojskowy chlebak z trójkolorowymi frędzlami, który nazywałem rastamanką) a później na tej torbie siedziałem na rynku, aż z chleba zrobił się placek. No właśnie, rynek… tam się wszystko zaczęło. Po pierwsze: THE REBELS. Nie licząc toruńskiego LAF 3 KOSMOS (tak mam zapisane, więc tak się chyba pisali; późniejszy TRANSFORMERS) to pierwsza kapela reggae z wielkiego dla mnie wówczas świata, jaką usłyszałem na żywo. Może właśnie dlatego tak ich wówczas polubiłem, że lubię do dziś. To był mój pierwszy kontakt wśród kapel reggae’owych, dwa lata później organizując Afrykę najpierw właśnie do Janka napisałem, zaczynali ten festiwal (ech, gdyby tak  mogli zagrać na zakończenie jubileuszowej, 30 edycji…). W czasie koncertu na rynku nagle zrobił się jakiś dym, przyjechała - jeszcze wtedy: Milicja Obywatelska, zgarnęli jakiegoś punka, który rzucił jogurtem w kamerę ekipy telewizyjnego „Luzu” – przynajmniej tak wtedy słyszałem, bo z książki wynika, że chodziło tylko o oplucie. W każdym razie – dokładnie wtedy, kiedy zrobiła się poruchawka, Janek śpiewał wyciągając rękę i wskazując na milicyjną nyskę: „Czyńcie innym to, co byście chcieli, aby wam czyniono”. Komuna właśnie upadała, nadchodziła wolność, tak nam się przynajmniej wtedy zdawało. Miałem pożyczonego Kasprzaka i nagrywałem ten koncert na pożyczoną kasetę. Potem w domu zgrałem to na magnetofon szpulowy. Ilekroć słuchałem tego koncertu, zawsze przechodziły mnie ciary. Niestety, taśmy szlag trafił.

Z tych występów na rynku pamiętam jeszcze Jana Janowskiego. Jego występ pamiętam jako przyjemne leżenie na rynku i patrzenie w gwiazdy – czyżby grał w nocy, po zakończeniu koncertu głównego w amfiteatrze? A może coś mi się już pomieszało? Jeszcze OSTATNIO TAKIE TRIO chodzi mi po głowie, ale czy to było wtedy? 

Po koncercie nocowaliśmy z Paśniakiem i Kamilem-hipisem u w namiocie u jego cioci w ogródku.

Pamiętam ludzi, mieszkańców Brodnicy, niezwykle życzliwych. Duży gar z zupą przed kościołem nieopodal rynku…

Potem koncert w amfiteatrze. Najpierw ASUNTA, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to projekt Sławka Gołaszewskiego z Renatą Przemyk. Grali cichutko, akustycznie. Tak cicho, ze ledwie ich słychać na kasecie. Tak, bo mam z tego koncertu kasetę! „I uwierzyć, że nie ma połowy, i uwierzyć, że nie ma ćwierci. Jest coś, co się wszystko łączy, gdzie się zaczyna i kończy…” Ależ to bujało! Na kasecie są jeszcze fragmenty BASSTIONU, BAKSZYSZU i WEDY (Hare Kryszna) – fragmenty, bo miałem tylko jedną kasetę, dziewięćdziesiątkę… Można te nagrania znaleźć dziś na youtubie: 

 Tu sam BASSTION, okładka mojego autorstwa. jak dobrze pogrzebać w sieci, to ktoś podrasował trochę to nagranie i da się znaleźć z lepszą jakością dźwięku. Na początku słychać naszą rozmowę z Paśniakiem: o, takie reggae to ja lubię...

A tu ASUNTA

W ’89 w spokojnej dotychczas Brodnicy zaczęły się dymy ze skinami. Taki wówczas czas był, dość napięte relacje między skinami i punkami. Sporo o tym w książce, jak w tym akurat temacie nie mam nic do powiedzenia, pamiętam jakieś ganianki po rynku, ale główne "manewry", ze słynną obroną pola namiotowego z dachu jakiegoś budynku, docierały do mnie tylko echem.

Wtedy też zaliczyłem życiowy rekord – czterokrotnie jednego dnia zostałem spisany przez Milicję zwaną Obywatelską. Ot tak, po prostu. Taki musieli mieć nakaz, żeby wypełnić zeszycik nazwiskami, w razie jakby co…

Nie trzeba było wiele czasu, żebym znalazł się w Brodnicy ponownie:

17 września… To już pięćdziesiąt lat temu…

W pociągu do Brodnicy: Istotą świata jest przemijanie.

A także: Strzeż się bliźniego swego jak siebie samego.

Dziś (17 IX) byłem w świątyni lwa. Czyli u Lewego w Brodnicy. Wszędzie plakaty z Marleyem, naszywki i rzeczy, o których nawet mi się nie śniło. Lew oczywiście też był, tylko namalowany. Od Okonia dostałem jego wiersze.

Aha, spotkałem dziś paru starych znajomych: Borysa, Hadesa i Kiry’ego.

Lewy to Bartek Lewandowski, basista wielu brodnickich i toruńskich kapel, kilkukrotnie gościł potem na Afryce, choćby w składzie TRANSFORMERS. Czyżby to on był jednym z owych brodnickich rastamanów spotkanych w Rytych Błotach? – muszę dopytać. Okoń to Romuald Pokojski, obecny dyrektor Opery Bałtyckiej w Gdańsku. Chyba od niego dostałem adres do Ras Jana z Rebelsów, tak przynajmniej wynika z zachowanej karteczki (w sumie to byłby dokument do historii Afryki). Pamiętam, że u któregoś z nich pierwszy raz w życiu piłem sok z kiwi. Nie mogłem wyjść ze zdumienia, że sok może być zielony ;) . Borysa, Hadesa i Kiry’ego nie pamiętam, ale może odnajdą się dzięki tym wspomnieniom…

Hm, ciekawe:

W „Na przełaj” (nr 38/89) ukazał się mój tekst. To znaczy niezupełnie mój, ale ja go tam zamieściłem.

To też typowe dla tamtych czasów:

Jakieś dwa tygodnie temu barwiłem sobie [trójkolorową] koszulkę. W sumie wyszła nawet znośnie, ale kolor zielony jest zbyt ciemny. Chcę jeszcze na niej namalować Marleya i listek Ganji.

Gdy ją zobaczyła ciocia Jasia, powiedziała że jest ładne zestawienie kolorów i zrobiłaby taką swojemu synowi.

Gdy ją zobaczył tata powiedział coś na temat dzisiejszej młodzieży.

Gdy ją zobaczyła babcia powiedziała, że powinienem zrobić ich więcej i iść na rynek.

Gdy ją zobaczył Zieli zrobił u mnie zamówienie.

Slavi krzyknął (było to w szatni wf): cha cha cha, patrzcie, mamy rastamana.

O, jeszcze jedna ciekawostka, której nie pamiętam:

[maj 1990] A PASSER BY gra piosenkę reggae z moim tekstem. Jeszcze jej nie słyszałem i nie wiem, kiedy będę miał okazję.

Dobra, wracajmy do wątków okołobrodnickich. Chociaż nie, to też jest ważne (?) w tej historii:

6 czerwiec. [1990]

Zrobiłem 1 numer „Armagedona”. Jutro zanoszę do „Rubina”. Obawiam się, że kobiecie może nie spodobać się środkowa strona, ta o ganji. [… teraz kilka ustępów o naszym Klubie Muzycznym imienia Jello Biafry…] Oddałem dziś kobiecie „Armagedon” do odbicia. Jeżeli nie będzie żadnych sprzeciwów, to 21 czerwca powinien się ukazać.

Chyba nie było, bo ukazało się około 30 egzemplarzy. Niestety, na tym pierwszym numerze się skończyło...


Ciężko wrócić do wątku brodnickiego, gdy się czyta swoje życie… Teraz na przykład dłuższy opis słynnego występu Kamerunu na mistrzostwa świata w piłce nożnej ("Soccer kids from Africa – you can do it just like Cameroon!"), sporo o warszawskiej Kręciole, matura, egzaminy na studia… Aż wreszcie:

9 lipiec [1990]

Pierwszy wakacyjny wypad pod namiot mam już za sobą. Pojechaliśmy z Pelem i Dziobolem do Okonina. Na miejscu byliśmy coś koło północy i rozbiliśmy się w lesie między drzewami. Drogą z Kowalewa szliśmy pieszo dźwigając namiot, więc nieźle nam to dało po ramionach.

Około 15 następnego dnia odbiło nam, żeby pojechać do Rytychbłot, bo w Okoninie było cholernie nudno. W Rytych zrobiliśmy imprezę, Dziobol zatruł się na swoich dziewiętnastych urodzinach.

Rytebłota już nie są te same co kiedyś. To, że pole jest teraz płatne jakoś przebolałem, ale ścięło mnie z nóg, że Hipchata zamykana jest o dziesiątej, ewentualnie o dwunastej. W poprzednich latach, kiedy nie było żadnych wrót, ludzie bawili się nieraz do rana. Co oni z tym polem zrobili? Przyjechało full puszkowców samochodami. A było to jedno z piękniejszych pól w tym województwie, taka oaza dla wszelkich odlotowców. A teraz?

Ale ludzie i tak byli świetni. Była brygada punów z Gliwic, Bodziu który zdawał ze mną egzaminy na uniwerek (na ustnych wchodził przede mną), Andżi i wielu innych. W sumie i tak było nieźle.

Nie ma w tym roku Muzycznego Campingu – można się załamać.

 


11 lipiec

Wieczorem był u mnie Paśniak i rozmawialiśmy na temat założenia kapeli. To byłby odlot zupełny. 

Po wakacjach odbyły się pierwsze próby ADONAI, w harcówce mojego byłego już liceum, ale poza tymi próbami nigdy nie wyszliśmy z garażu; jedynie kaseta z zapisem dźwiękowym się znalazła


 

27 lipca [1990]

W Głuchołazach kupiłem sobie kasetę „Solidarność anti apartheid”, płytę MISTY IN ROOTS i „Pornografię” Gombrowicza.

Miałem jechać do Brodnicy, ale odwołali. Miały być jakieś ciche koncerty, nawet chyba reggae. Pineska nie przyjechała więc ze mną do Torunia. To ciekawe, bo wszystkie jej koleżanki wiedzą że istnieje ktoś taki jak Ra z Tafarii, a żaden z moich kumpli nie wie nic o Pinesce.

 


Następny ślad mojego pobytu w Brodnicy napotykam dopiero w marcu 1991 roku – na tydzień przed pierwszą Afryką (to znaczy – wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że będą kolejne). Być może ten wyjazd miał zresztą jakiś związek z planowanym przez nas koncertem, bo w tamtym czasie trochę jeździłem po koncertach i zapraszałem ludzi do Torunia (w Lubartowie na „Kołysz się, kołysz”, w Gliwicach na „Winter Reggae”):

9 marzec, godz. 23.05. Brodnica.

Wracam do Torunia z koncertu Johna Portera. Spotkałem paru znajomych.

W „Brodnicy blues” jest fotka z koncertu Portera w Pianie, ale czy ta sama impreza – nie wiem. Porter w Pianie mógł być więcej razy.

Na przełomie kwietnia i maja 1991 roku mam dziurę w zapisach. A szkoda, bo może wtedy właśnie zrodziła się nasza tradycja corocznych wyjazdów na długi weekend do Rytych Błot. Mając w pamięci, jak tam było pod koniec lat ’80 i co zaczęło się zmieniać w dobie rodzącego się kapitalizmu – pole płatne, Hipchata zamykana na noc – postanowiliśmy zmienić termin wyjazdu, na przed sezonem. Zasada była prosta, zbieraliśmy ekipę (która od początkowych kilkunastu osób w ciągu kilku lat wzrosła do kilkudziesięciu, wielu nawet już nie znałem, bo to byli znajomi znajomych) ktoś brał pół litra i szedł do leśniczego załatwić klucze do wiaty. Cały weekend był nasz. Zawsze przy tej okazji rozpoczynałem sezon na kąpiele w jeziorze. Woda była zimna że aż dech zapierało, ale wierny tej tradycji byłem do końca, czyli do 1994 roku. W ’95 już się na Rytych nie spotkaliśmy, bo 30 kwietnia brałem ślub z CD Kramlą i część załogi przyjechała na wesele. Potem po latach w Rytych byłem jeszcze tylko raz, już z Kramlą i z dziećmi, chcąc im pokazać to miejsce. Zatrzymaliśmy się na chwilę, ale nawet za parking musiałem zapłacić…

Dobra, wracamy do chronologii.

9 maj [1991]

Był u nas listonosz z jakąś przesyłką. I mówił:

- Oj, Jarek, zadyma się przez ciebie robi na poczcie.

To chodziło o znaczki [czyli ich chroniczny brak, albo jeśli były, to smarowane mydłem żeby się pieczątki łatwo zmywały]. I w ogóle o całokształt mojej korespondencji, na przykład sposób pisania adresata. I to zarówno ode mnie, jaki i do mnie.

To się nazywało mailart – ciekawe, że dziś się trochę ta sztuka pisania listów odrodziła, co widzę u moich córek ;) Coś musiało być na rzeczy, bo pamiętam jak raz dostałem korespondencję zaadresowana do mnie jako do Ra z Tafarii, z kompletnie błędnym adresem. Chyba tylko Toruń się zgadzał a i tak trafiło do mnie.

16 lipiec. [1991] Smogorzewiec.

Zaniedbuje ostatnio pisanie – ale tyle się dzieje.

Tego dnia po imprezie [25 czerwca, impreza w lesie za Elaną] wyszedłem z domu. I trasa – Ryte Błota, Warszawa, Nowa Sól, Wrocław, Czorsztyn. Takie życie od pociągu do pociągu. Potem jeden dzień w domu – i nad Orle!

Zero pieniędzy

Tak, to był sławetny wyjazd. Zdjęć są dziesiątki, co zważywszy na czasy (nie było aparatów cyfrowych) oznacza bardzo dużo. Wszystko za sprawą... Indii, która wtedy była naszą (moją, Pelego i Dziobola) gwiazdą. Mała próbka:



23 lipiec. Wieczór. Sławkowo.

W czwartek znowu wyjazd. Na Muzyczny Camping do Brodnicy. Zastanawiam się, kto będzie ze znajomych. Jadę prawdopodobnie z Indią, Pelem, Paśniakiem i może jeszcze innymi. A ty, Pinesko, przyjedziesz?. Chciałbym, żeby przyjechała Julita i wszyscy ludzie z Czorsztyna. I Kramla, ale to raczej niemożliwe. Julita mogłaby mi przywieźć pacyfkę – już ją dla mnie ma. Chyba. Sama zrobiła – tak przynajmniej miało być. [Przez lata miałem tę trójkolorową pacyfkę, ale chyba już jej nie znajdę.]

24 lipiec, Toruń

Przygotowania.

India i Paśniak nie jadą.

Beata i Patrycja już wyjechały.

Ja i Pele rano.

6 sierpień, Toruń

Znowu była dłuższa przerwa. I choć zeszyt cały czas miałem przy sobie, to jednak nic nie pisałem.

I tak:

W Brodnicy spotkałem większość osób, które chciałem spotkać – oprócz tego oczywiście nowi ludzie. Dwie pierwsze noce w stodole (z najazdami gliniarzy) potem dwie za darmo na polu namiotowym. Koncerty miałem za darmo, tak że wiele kasy nie straciłem. Muzycznie było cienko (jakbym miał bez przekrętów kupować bilety to bym się wkurzył) ale atmosfera niezła.

Potem z paroma ludźmi pojechaliśmy do Rytych, a stamtąd – ja sam do Bydgoszczy. Miałem być na akcji przeciwko korridzie. Korrida się nie odbyła, ale przynajmniej wykąpałem się u Asi. O piątej rano zrywałem się do Jarotka. 

Mam z tą edycją Muzycznego Campingu, bo niewiele pamiętam. Z koncertów chyba tylko ARMIĘ i IZRAELA – który mnie wtedy, z nowym programem („1991”) nie zachwycił. Pamiętam stodołę – nawet zdjęcie z niej się zachowało – ale tych noclegów na polu namiotowym już nie. Ten festiwal zasłynął mega zadymami między skinami a punkami. Nie należałem do żadnej z tych grup, więc bezpośredniego udziału nie brałem. Ale wdzięczny byłem punkom za obronę (dosłownie, jak w Sajgonie czy innej Jugosławii) pola namiotowego przed skinheadami. Generalnie to był chyba czas, że na koncerty jeździłem bardziej dla spotkań z ludźmi niż dla muzyki. Pamiętam taka rozmowę, w amfiteatrze, chyba wtedy. Rozmawiały dwie dziewczyny, jedna mówiła o Gobbie, druga o Ra z Tafarii – a ja, Gobbo-Ra z Tafarii siedziałem nieco z tyłu…

Parę fotek Pelego z tamtej Brodnicy:  

Wnętrze stodoły: przodem tylko India, tyłem chyba Beata; zdaje mi się, że ta czarna postać obok Indii to ja.
Przed stodołą - to jest zdjęcie zdjęcia, trzeba pogonić Pelego o odbitki
Z Beatą i Ajką Zawsze Czarodziejką w brodnickim muzeum albo galerii.

Partia szachów z Pelem tamże.

I parę fotek od Pędzla (dzięki):

Powyżej: koncert ARMII

Potem była tradycyjna trasa „pielgrzymkowa”: Brodnica – Jahrocin – Gorzów Wielkopolski, ale nie o tym jest ta historia.

23 sierpień.

Przyjechał wczoraj Czita z Zieloną. Zielona wieczorem pojechała do Grudziądza, a Czita nocował u mnie i dziś pojechaliśmy do Brodnicy. Byliśmy u Okonia (na klatce) i u Levego. Przybyło mi sporo nagrań polskiego reggae – całkiem niezłe.

Na Pojezierze wróciliśmy wiosną 1992 roku.

1 maj [1992]

Jak szaleć to szaleć. Jedziemy całą brygadą do Rytych Błot pod namiot – za godzinę pociąg. Będziemy obchodzić Święto Pracy wyrabiając trzysta procent normy. A co tam – piwo mamy z sobą,  a jutro i w niedzielę to się zaopatrzy.

Z tego co wiem, to jedzie jedenaście osób.

3 maj

Wróciłem.

Jak się okazało – dojechali wszyscy – dużo jedzenia i dużo instrumentów. I kolarze, i happeningi. I słońce, i deszcz. I pływałem nawet – woda taka, że dzięki. Aż palce strach było zanurzyć, ale co tam. No i piwo, piwo, piwo!

A gdy wróciłem, to zobaczyłem że mi w kiblu zboże zakwitło.

Tam, w Rytych, to Olivier był niemalże gwoździem programu – ale współczuję mu – tyle przeżyć...

To był czas, kiedy Pele przeszedł na robienie kolorowych fotek. Jest ich stosunkowo dużo, tu kilka z nich. Wcześniejsze, te czarno-białe, trudno dokładnie przypasować do konkretnego wyjazdu, choć może kiedyś do tego dojdziemy. Problem w tym, że Pele ma negatywy, ja mieszkam daleko i jakoś tak nie możemy się zgadać na działanie. Wspomniany w tekście Olivier Reggie de la Manche to mój biały szczur, którego brałem ze sobą na wszelkie wyjazdy. Zmarł biedny w Jahrocinie, w przegrzanym namiocie…

Hipchata w całej okazałości, a w jeziorze ja.
Graliśmy wszędzie, gdzie się dało, na przystankach, w pociągu...
Dziobol i Olivier reggie de la Manche.
 

25 lipiec [1992] Brodnica

Jestem niby z Kramlą, śpimy tak blisko siebie, a jednak czuję się tak cholernie samotny. Dziwny jestem. Zachowuję się bardzo głupio, jestem cholernie zazdrosny o wszystko i jeszcze na dodatek chciałbym być zrozumiany. Kramla jest tak cudowna, ale... nie wiem. Sam już nie wiem. Jest moją Młodszą Siostrą – tylko czy aż? Nie sądzę, abym zasługiwał na coś więcej.

Upał niesamowity. Skwar i żar leje się z nieba. Trochę sobie popływałem w jeziorze a teraz cieknę od potu. Tak cholernie gorąco, że aż ze mnie kapie. Dosłownie. Już parę kropel spadło na ten zeszyt.

Nie mam dzisiaj najlepszego humoru. Ciągle zasklepiam się w sobie – coraz bardziej i bardziej. Naprawdę odchodzę. A tak bardzo chciałbym żyć! Tak bardzo pragnę żyć! Nie potrafię. Nie dam rady bez niczyjej pomocy.

Tradycyjnie – z koncertów tamtego Muzycznego Campingu niewiele pamiętam, tylko DAAB. Więcej się działo w stosunkach międzyludzkich. Miałem dziwny namiot, z ruskiego brezentu, w kształcie domku. Mówiłem na niego „trójka z tropikiem” tylko że ten tropik był… w środku, w postaci lekkiej mżawki gdy na zewnątrz padał deszcz. Chętnych na nocleg było dużo, tak dużo, że zabrakło miejsca dla mnie. Nieopodal swój „obóz” założyła pielgrzymowa ekipa I’n’I. Ja się trochę dystansowałem, ale wiele czasu i tak spędzaliśmy razem, łącznie z marszem z bębnami na takie słowiańskie nyah-binghi. 


 

To był mój ostatni raz w Brodnicy na Muzycznym Campingu. Potem wpadałem jeszcze parę razy do Piano, oraz rokrocznie do Rytych Błot, o czym już wspominałem. Pisane ślady po tych wypadach mogą być zachowane, ale w listach, które wtedy namiętnie pisałem do CD Kramli, zarzucając dziennik. Te zapiski są teraz jej własnością i niech tak już zostanie.

I to byłoby na tyle. Może z czasem jeszcze coś dodam. Teraz tęskno mi się zrobiło za Brodnicą przez to pisanie.