wtorek, 7 sierpnia 2018

MY JSME KONICACI

Takie teraz czasy nastały, że nie robimy już tradycyjnych zdjęć w celu wkładania do albumów. Trochę szkoda. Setki fotografii, a wszystko do obejrzenia tylko na ekranie. Teraz też nie będzie inaczej, chociaż nie zostawiam tych fotek tylko na twardym dysku, ale wrzucam z krótkim opisem tutaj, żeby samemu lepiej zapamiętać :)

Robię na szybko, bo inaczej nie dam rady i będzie tak jak z obiecywaną przed rokiem relacją z wyjazdu w Bieszczady. Te wakacje dla nas także są trochę poszarpane - najpierw kilka dni nad Pilicą, potem wypad tylko we dwójkę z CD Kramlą na Morawy, a za trzy dni prawie w komplecie jedziemy jeszcze nad Bałtyk. Ta fotorelacja dotyczy Moraw. Fotki robione komórkami.

Celem wyjazdu były południowe Morawy, chyba jedna z ulubionych naszych krain. Ja ciągle naciskam, żebyśmy w końcu pojechali do Polski B, no ale Kramla jak zwykle ma silniejsze argumenty :) Padło na Znojmo. Termin był krótki, kasy bardzo mało, tani nocleg znaleźliśmy w Konicach,dawnej wsi a dziś dzielnicy Znojma (po czesku to są Konice U Znojma, według wiki jakieś 350 mieszkańców). Coś jak Ujejsce w DG. Do miasta jakieś 3-4 kilometry cyklościeżką albo dwa razy tyle dookoła samochodem.

Przyjechaliśmy w sobotę wieczorem, ale nie na tyle późno, żebyśmy nie dostrzegli wszystkich niedociągnięć naszego noclegu. No cóż, był tani. Bardzo nawet tani. Niejeden wziąłby w tył zwrot (sam gospodarz też jakby nie naciskał, żebyśmy zostali na dłużej) ale nie my. Dla nas takie miejsca służą i tak tylko jako noclegi, a jak się okazało, spało się dobrze. Więc w sumie ok, ale niektórych fotek nie będę wrzucał na bloga, zachowam dla siebie :)

Ogólnie było jak w Kingston na Jamajce:


Na szczęście był basen:


No dobra, jeszcze jedna fotka: w WC swoje gniazdko uwiły jaskółki. Trzeba było uważać na głowę przy wchodzeniu, jeśli akurat była pora karmienia (a zdaje się, że była cały czas).


Czasu było niewiele, w sumie 4 dni, więc trzeba było je spędzić bardzo aktywnie. Pierwszy rekonesans okolicy i marszruta na Sajfel...jakiś tam kamień. Widoki na dolinę Dyji (najmniejszy Park Narodowy w Czechach - Národní park Podyjí) cudowne. Początek trasy zrobiliśmy rowerami, a potem, naszym zwyczajem, rowery wrzuciliśmy w krzaki i dalszą drogę zrobiliśmy pěšky.


Specjalnie wrzucam tę powyższą fotkę, żeby wiedzieć jak się ten kamień nazywa, bo nijak nie potrafię zapamiętać. Gość pochodził z Popic (wieś  tuż obok Konic, zachował się jego dom z XVIII wieku) i był ponoć popularnym pisarzem amerykańskim. Droga na kamień wiodła przez Popice, a tam znaleźliśmy przedsmak tego, po co w ogóle przyjechaliśmy na Morawy - sklepy (po polsku: piwniczki) winne:


Kościół w Popicach, jak to w Czechach, świeci pustkami, choć akurat na Morawach jest nieco lepiej, o czym za chwilę. Po południu mieliśmy okazję poznać jeszcze Petrę i Marka, którzy, jak się okazało, z szóstką dzieci mieszkają "na farnosti" czyli na plebanii tegoż kościoła.


Obok kościoła stary cmentarz. Wiekowy, a w sumie mniejszy od mojego podwórka. Typowy dla Czechów, którzy odchodzą od grzebania zmarłych. Po co robić sobie koszty, skoro urnę z prochami tatusia można sobie koło telewizora postawić. Niektóre groby były ciekawe:


Albo taki uroczy domek:


Była niedziela i akurat tak się złożyła, że w naszych Konicach tego dnia był ichniejszy odpust (Svatojakubská pouť - bo kościół jest pod wezwaniem św. Jakuba). Księża do koncelebry zjechali się chyba z całej okolicy a kaznodzieja, zakonnik, też był jakiś niezwyczajny (Vojtěch Kodet, zdaje się generał czeskich Karmelitów). Po mszy - spotkanie przy muzyce i poczęstunku. Orkiestra może nie była zbyt liczna, ale za to poczęstunek! Po mszy panie wyniosły z kościoła tace z kanapkami a panowie przystąpili do rozlewania wina... Co chcecie: sauvignon? Ryzlink rýnský? A może Ryzlink vlašský? Wiedziałem już, że po odpuście wycieczkę do Znojma będę musiał odbyć na piechotę...


Ale było warto - Znojmo zobaczyliśmy od strony Krowiej Góry (Kravi Hora; po drugiej stronie Dyji jest jeszcze... Bycza Skała).


Łaziliśmy sobie tu i ówdzie smakując typowe czeskie poczucie humoru:


Znojmo, choć dość duże i z rozbudowanymi przedmieściami, ma swój urok. Głębokim jarem płynie Dyja, pozostałości zamku z XII-wieczną rotundą na wzgórzu, zabytkowe centrum. Nawet wieczorna cisza i pustka były jak najbardziej czeskie...


Kiedy już zmęczeni i głodni szykowaliśmy się do powrotnej drogi (znowu pod ostrą górę), spotkała nas niespodzianka: spotkaliśmy chłopaków, którzy rozpoznali nas, że byliśmy na odpuście w Konicach. Przywieźli stoły i ławki do znojemskiego kościoła i zaproponowali powrót samochodem, mówiąc: wyście przecież Koniczacy! W ten sposób trafiliśmy jeszcze raz na konicki odpust a tam: wineczko białe, wineczko czerwone, sauvignon, ryzlink... Jeszcze doba nie minęła od naszego przyjazdu, a już czułem się jak tutejszy. Niedzielę kończyliśmy w bardzo dobrym humorze i z nadzieją na to, co przyniesie kolejny dzień.

Poniedziałkowy ranek przyniósł nam... pewną samochodową niespodziankę, więc musieliśmy nieco zrewidować plan i znowu spędzić czas na nogach (częściowo pedałując). A że w odległości paru kilometrów była fantastycznie położona winnica Šobes (światowy top 10) więc nietrudno zgadnąć, gdzie się znaleźliśmy... Teraz byłem już mądrzejszy: vínečko bílé, sauvignon, rulandské šedé...


Z lotu ptaka winnica wygląda tak (fotka z netu):



Drogę powrotną zrobiliśmy sobie malowniczym szlakiem wzdłuż Dyji. Jako jedyni na szlaku przez kilkanaście kilometrów...


Najwyraźniej szliśmy dobrą drogą - boczna ścieżka, odchodząca od szlaku (w sumie to skrót, z którego skorzystaliśmy) oznakowana jest rybami na drzewach - może prowadzi do jakiejś kapliczki?):


We wtorek samochód odpalił, więc ruszyliśmy w troszkę dłuższą trasę, choć i wówczas nie zabrakło kilkunastu kilometrów marszu w absolutnym skwarze (jeśli uważacie, że teraz właśnie w Polsce panują upały, to nie znaczy, że nie byliście na Morawach, powietrze jak u młodzieńców w piecu ognistym). Najpierw był Nový Hrádek u Lukova, czyli coś, co tygrysy takie jak ja lubią najbardziej: malownicze ruiny zamku. Przez kilkadziesiąt lat istnienia żelaznej kurtyny (po czesku: opony) nie miał tu wstępu żaden człowiek i przyroda zaprowadziła swoje własne rządy. Zamek jest dwuczęsciowy: starsza, bezwieżowa część i nowsza, renesansowa. Ciekawostką było dla mnie to, że w pewnym momencie zamek (razem z Vranovem nad Dyją) należały do polskich rodzin Mniszchów i Stadnickich. Oj, zasłużone to rody w dziejach polskiego warholstwa. W sumie nie dziwię się nawet, co ich tu mogło przyciągnąć, na samą rakuską granicę.

Na pierwszym planie po lewej widać starszą część zamku. Za to w dole widać niezwykle meandrującą DYję: ta łąka jest czeska, las obok austriacki, potem znowu kawałek Czech a przy lewym skraju zdjęcia znowu Austria... A zresztą... chyba jest na odwrót :) Sam się już pogubiłem...

 Co mogłem reklamować, jak nie "Ogniem i Mieczem" :)

Może jeszcze kiedyś coś napiszę (z obrazkami) o tym zamku - na razie można zajrzeć TUTAJ

Novy Hradek to był dopiero początek wycieczki, bo czekał nas jeszcze Vranov. Upał był taki, że najlepszym pomysłem była kąpiel obok zapory. 


W środę trzeba było już wracać, ale postanowiliśmy jeszcze zrobić krótki wypad w znajome strony - do Mikulova. Co tam robiliśmy? To:


Celem był Svatý kopeček, w sumie kilkaset metrów, ale w takim skwarze i ostro pod górę...


Jednak było warto...


To by było tyle, w największym skrócie. Idę na lampkę tramínu červeneho (który, wbrew nazwie, jest biały, bo czerwony to po czesku: rudy :) ) Na koniec jeszcze jedna fotka, zrobiona nieopodal naszej chatki w Konicach. Co autor miał na myśli? Nie wiem. Składam to na karb czeskiego poczucia humoru, które osobiście stawiam dużo wyżej niż angielskie.


(Tekst na razie bez poprawnej czeskiej pisowni, jak będę miał chwilę, to poprawię)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz