Robię na szybko, bo inaczej nie dam rady i będzie tak jak z obiecywaną przed rokiem relacją z wyjazdu w Bieszczady. Te wakacje dla nas także są trochę poszarpane - najpierw kilka dni nad Pilicą, potem wypad tylko we dwójkę z CD Kramlą na Morawy, a za trzy dni prawie w komplecie jedziemy jeszcze nad Bałtyk. Ta fotorelacja dotyczy Moraw. Fotki robione komórkami.
Celem wyjazdu były południowe Morawy, chyba jedna z ulubionych naszych krain. Ja ciągle naciskam, żebyśmy w końcu pojechali do Polski B, no ale Kramla jak zwykle ma silniejsze argumenty :) Padło na Znojmo. Termin był krótki, kasy bardzo mało, tani nocleg znaleźliśmy w Konicach,dawnej wsi a dziś dzielnicy Znojma (po czesku to są Konice U Znojma, według wiki jakieś 350 mieszkańców). Coś jak Ujejsce w DG. Do miasta jakieś 3-4 kilometry cyklościeżką albo dwa razy tyle dookoła samochodem.
Przyjechaliśmy w sobotę wieczorem, ale nie na tyle późno, żebyśmy nie dostrzegli wszystkich niedociągnięć naszego noclegu. No cóż, był tani. Bardzo nawet tani. Niejeden wziąłby w tył zwrot (sam gospodarz też jakby nie naciskał, żebyśmy zostali na dłużej) ale nie my. Dla nas takie miejsca służą i tak tylko jako noclegi, a jak się okazało, spało się dobrze. Więc w sumie ok, ale niektórych fotek nie będę wrzucał na bloga, zachowam dla siebie :)
Ogólnie było jak w Kingston na Jamajce:
Na szczęście był basen:
No dobra, jeszcze jedna fotka: w WC swoje gniazdko uwiły jaskółki. Trzeba było uważać na głowę przy wchodzeniu, jeśli akurat była pora karmienia (a zdaje się, że była cały czas).
Czasu było niewiele, w sumie 4 dni, więc trzeba było je spędzić bardzo aktywnie. Pierwszy rekonesans okolicy i marszruta na Sajfel...jakiś tam kamień. Widoki na dolinę Dyji (najmniejszy Park Narodowy w Czechach - Národní park Podyjí) cudowne. Początek trasy zrobiliśmy rowerami, a potem, naszym zwyczajem, rowery wrzuciliśmy w krzaki i dalszą drogę zrobiliśmy pěšky.
Specjalnie wrzucam tę powyższą fotkę, żeby wiedzieć jak się ten kamień nazywa, bo nijak nie potrafię zapamiętać. Gość pochodził z Popic (wieś tuż obok Konic, zachował się jego dom z XVIII wieku) i był ponoć popularnym pisarzem amerykańskim. Droga na kamień wiodła przez Popice, a tam znaleźliśmy przedsmak tego, po co w ogóle przyjechaliśmy na Morawy - sklepy (po polsku: piwniczki) winne:
Kościół w Popicach, jak to w Czechach, świeci pustkami, choć akurat na Morawach jest nieco lepiej, o czym za chwilę. Po południu mieliśmy okazję poznać jeszcze Petrę i Marka, którzy, jak się okazało, z szóstką dzieci mieszkają "na farnosti" czyli na plebanii tegoż kościoła.
Obok kościoła stary cmentarz. Wiekowy, a w sumie mniejszy od mojego podwórka. Typowy dla Czechów, którzy odchodzą od grzebania zmarłych. Po co robić sobie koszty, skoro urnę z prochami tatusia można sobie koło telewizora postawić. Niektóre groby były ciekawe:
Albo taki uroczy domek:
Była niedziela i akurat tak się złożyła, że w naszych Konicach tego dnia był ichniejszy odpust (Svatojakubská pouť - bo kościół jest pod wezwaniem św. Jakuba). Księża do koncelebry zjechali się chyba z całej okolicy a kaznodzieja, zakonnik, też był jakiś niezwyczajny (Vojtěch Kodet, zdaje się generał czeskich Karmelitów). Po mszy - spotkanie przy muzyce i poczęstunku. Orkiestra może nie była zbyt liczna, ale za to poczęstunek! Po mszy panie wyniosły z kościoła tace z kanapkami a panowie przystąpili do rozlewania wina... Co chcecie: sauvignon? Ryzlink rýnský? A może Ryzlink vlašský? Wiedziałem już, że po odpuście wycieczkę do Znojma będę musiał odbyć na piechotę...
Ale było warto - Znojmo zobaczyliśmy od strony Krowiej Góry (Kravi Hora; po drugiej stronie Dyji jest jeszcze... Bycza Skała).
Łaziliśmy sobie tu i ówdzie smakując typowe czeskie poczucie humoru:
Znojmo, choć dość duże i z rozbudowanymi przedmieściami, ma swój urok. Głębokim jarem płynie Dyja, pozostałości zamku z XII-wieczną rotundą na wzgórzu, zabytkowe centrum. Nawet wieczorna cisza i pustka były jak najbardziej czeskie...
Kiedy już zmęczeni i głodni szykowaliśmy się do powrotnej drogi (znowu pod ostrą górę), spotkała nas niespodzianka: spotkaliśmy chłopaków, którzy rozpoznali nas, że byliśmy na odpuście w Konicach. Przywieźli stoły i ławki do znojemskiego kościoła i zaproponowali powrót samochodem, mówiąc: wyście przecież Koniczacy! W ten sposób trafiliśmy jeszcze raz na konicki odpust a tam: wineczko białe, wineczko czerwone, sauvignon, ryzlink... Jeszcze doba nie minęła od naszego przyjazdu, a już czułem się jak tutejszy. Niedzielę kończyliśmy w bardzo dobrym humorze i z nadzieją na to, co przyniesie kolejny dzień.
Poniedziałkowy ranek przyniósł nam... pewną samochodową niespodziankę, więc musieliśmy nieco zrewidować plan i znowu spędzić czas na nogach (częściowo pedałując). A że w odległości paru kilometrów była fantastycznie położona winnica Šobes (światowy top 10) więc nietrudno zgadnąć, gdzie się znaleźliśmy... Teraz byłem już mądrzejszy: vínečko bílé, sauvignon, rulandské šedé...
Z lotu ptaka winnica wygląda tak (fotka z netu):
Drogę powrotną zrobiliśmy sobie malowniczym szlakiem wzdłuż Dyji. Jako jedyni na szlaku przez kilkanaście kilometrów...
Najwyraźniej szliśmy dobrą drogą - boczna ścieżka, odchodząca od szlaku (w sumie to skrót, z którego skorzystaliśmy) oznakowana jest rybami na drzewach - może prowadzi do jakiejś kapliczki?):
We wtorek samochód odpalił, więc ruszyliśmy w troszkę dłuższą trasę, choć i wówczas nie zabrakło kilkunastu kilometrów marszu w absolutnym skwarze (jeśli uważacie, że teraz właśnie w Polsce panują upały, to nie znaczy, że nie byliście na Morawach, powietrze jak u młodzieńców w piecu ognistym). Najpierw był Nový Hrádek u Lukova, czyli coś, co tygrysy takie jak ja lubią najbardziej: malownicze ruiny zamku. Przez kilkadziesiąt lat istnienia żelaznej kurtyny (po czesku: opony) nie miał tu wstępu żaden człowiek i przyroda zaprowadziła swoje własne rządy. Zamek jest dwuczęsciowy: starsza, bezwieżowa część i nowsza, renesansowa. Ciekawostką było dla mnie to, że w pewnym momencie zamek (razem z Vranovem nad Dyją) należały do polskich rodzin Mniszchów i Stadnickich. Oj, zasłużone to rody w dziejach polskiego warholstwa. W sumie nie dziwię się nawet, co ich tu mogło przyciągnąć, na samą rakuską granicę.
Na pierwszym planie po lewej widać starszą część zamku. Za to w dole widać niezwykle meandrującą DYję: ta łąka jest czeska, las obok austriacki, potem znowu kawałek Czech a przy lewym skraju zdjęcia znowu Austria... A zresztą... chyba jest na odwrót :) Sam się już pogubiłem...
Co mogłem reklamować, jak nie "Ogniem i Mieczem" :)
Może jeszcze kiedyś coś napiszę (z obrazkami) o tym zamku - na razie można zajrzeć TUTAJ
W środę trzeba było już wracać, ale postanowiliśmy jeszcze zrobić krótki wypad w znajome strony - do Mikulova. Co tam robiliśmy? To:
Celem był Svatý kopeček, w sumie kilkaset metrów, ale w takim skwarze i ostro pod górę...
Jednak było warto...
To by było tyle, w największym skrócie. Idę na lampkę tramínu červeneho (który, wbrew nazwie, jest biały, bo czerwony to po czesku: rudy :) ) Na koniec jeszcze jedna fotka, zrobiona nieopodal naszej chatki w Konicach. Co autor miał na myśli? Nie wiem. Składam to na karb czeskiego poczucia humoru, które osobiście stawiam dużo wyżej niż angielskie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz